Powstanie Warszawskie do współczesnej polskiej popkultury wkroczyło w 2005 roku, gdy ukazał się legendarny już album muzyków z Lao Che. Koncepcyjna płyta o Powstaniu szybko zdobyła popularność wśród młodzieży, a poszczególne piosenki stały się wręcz hitami (zwłaszcza „Stare Miasto”). Sam byłem na wrocławskim koncercie Lao Che, gdy sala pełna młodych ludzi wspólnie krzyczała „witajcie w krainie, gdzie Fryco ginie”.
Ale myliłby się ten, kto – jeśli jakimś cudem nie zna jeszcze „Powstania Warszawskiego” Lao Che – myśli, że ta płyta jest zbiorem rzewnych, patriotycznych piosenek. Bo nie jest. Lao Che w genialny sposób pokazało przejście od pierwszych chwil powstańczych uniesień, do krwawego realizmu walk. A potem stopniowo w utworach pojawia się coraz więcej smutku i beznadziei.
We wspomnianej piosence „Stare Miasto” wesoła melodia kontrastuje z coraz bardziej ponurym tekstem. W finale zaś słuchamy o dramatycznych chwilach nad włazami do kanałów:
Jest sto tysięcy dusz, a jedna ledwie rura.
Żołnierze wychodzą, Cywilom i rannym się nie uda!
Jest jeden wielbłąd, do jednej igły ucha
Nieliczni zabawieni! Licznych bóg nie słucha! nie słucha!
Tę samą scenę widzimy także w filmie „Miasto44”, gdy o wydostaniu się ze Starego Miasta decyduje przepustka wydawana tylko żołnierzom powstańczego wojska. W świetnie zrealizowanej scenie widzimy morze ruin i barykadę ledwie chroniącą właz przed ostrzałem. Za załomem muru kłębi się tłumek przerażonych cywilów, ale im się nie uda – dostęp do kanałów mają tylko wycofujący się żołnierze.
O filmie „Miasto 44” napisano już wiele: że dobrze wykorzystano wysoki (jak na Polskę) budżet, że efekty specjalne są świetne, że jest seks, że akcja rozgrywa się czasem w tle współczesnej muzyki... I to prawda. Ocena takich, czy innych decyzji twórców filmu jest, jak się już zorientowałem, skrajnie odmienna w zależności od osoby. Ja powiem tyle, że mnie forma filmu się bardzo podobała. Ale treść również, bo dzięki prostym zabiegom (np. dzięki temu, że bohaterowie należą do zgrupowania Radosław, które walczyło w całej Warszawie) pokazano Powstanie w pigułce. Na ekranie widzimy najbardziej charakterystyczne sceny w rodzaju wybuchu czołgu na Kilińskiego (szokująca scena, która na pewno przejdzie do historii polskiego kina), wyjście ze Starego Miasta, rzeź powstańczych szpitali, maskary na Woli, desant berlingowców.
Przede wszystkim pokazano jednak po prostu klimat powstańczej Warszawy, i to tej cywilnej. Bohaterowie wprawdzie należą do Radosława, ale stale się gubią, błąkają i trafiają do piwnic, gdzie ukrywają się głodni, przerażeni ludzie. W jednej ze scen widzimy jak główni bohaterowie leżą wycieńczeni pośród cywilów (już po upadku Starego Miasta, z którego się cudem wydostali), a na podwórku bawią się żołnierze. Wymowa jest jasna – cywile już mają dosyć, ale wojsko tego nie dostrzega. Nie dostrzega chociażby dlatego, że ma lepszy prowiant i zakwaterowanie.
Jan Komasa mówił, że robi film nie odnosząc się do sporów o sens Powstania Warszawskiego, ale obrazy mówią same za siebie. Chociażby scena krótkiej walki na cmentarzu, gdy sielankę pierwszych dni zrywu przerywa gwałtowny i brutalny niemiecki atak. Wtedy powstańcom zostaje tylko odwrót – a cywilom śmierć.
Młodzi polscy żołnierze stopniowo wykuwają się na stal – i to też widzimy w filmie – ale równocześnie Miasto wokół popada w coraz większą ruinę (swoją drogą, jest to ruina świetnie pokazana, Warszawa wygląda dokładnie tak, jak na filmach dokumentalnych z Powstania). Pod koniec filmu widzimy perfekcyjnych żołnierzy – którzy jednak w pewnym momencie nie mają już amunicji...
Niektórzy recenzenci i widzowie narzekają, że historyczne tło może i robi wrażenie, ale wątek trójkąta miłosnego Stefana, Biedronki i Kamy to tani melodramat i w ogóle żenada. Musze przyznać, że przed seansem najbardziej bałem się właśnie konfrontacji z tą „miłością w czasach Apokalipsy. Ale okazało się, że niesłusznie, bo historia trojga młodych ludzi to nie Harlequin, ale prosta i mocna metafora – Kama symbolizuje walkę o Polskę bez względu na wszystko, a Biedronka... też walkę, ale nie tyle o kraj, co o miłość i swoich bliskich. Obie dziewczyny rywalizują o Stefana, a on raz jest takim, jakim powinien być według jednej, a raz według drugiej.
Niezależnie od interpretacji, jedno jest pewne – ten film trzeba zobaczyć. Ale z góry radzę co większym wielbicielom patosu, aby nie nastawiali się na piękne scenki i wesołe śpiewanie „Pałacyku Michla” - bo to nie taki typ opowieści.
Inne tematy w dziale Polityka