Stało się, Donald Tusk złożył dymisję. Wbrew oczekiwaniom jego wielbicieli, cały „efekt Tuska” sprowadził się do jednego kuriozalnego (kuriozalnego, bo dowodzącego głównie tego, że coś jest mocno nie tak z metodologią przeprowadzania w Polsce sondaży opinii publicznej) sondażowego „skoku” Platformy. „Skok” natychmiast został skontrowany faktycznym testem, czyli potrójnymi wyborami uzupełniającymi. W efekcie nawet prorządowi publicyści natychmiast przestali podniecać się „efektem”.
Wyborcy nie znali sondaży, możnaby rzec.
Ale zadziwiająca rozbieżność między sondażami, a wolą wyborców, to temat na osobny wpis. Dziś chciałbym zwrócić uwagę na coś innego, co pewnie zauważyli też wszyscy widzowie dzisiejszych wieczornych programów informacyjnych. Politycy Platformy wypowiadający się w sprawie powstania nowego rządu tytułują już Ewę Kopacz – jak na razie marszałek Sejmu – nie inaczej, niż „pani premier”.
To dosyć dziwne. W Polsce utarł się wprawdzie zwyczaj tytułowania premierem kogoś, kto już tej funkcji nie pełni, ale Ewa Kopacz premierem dopiero ma być – i nawet nie wiadomo, czy będzie.
Odniosłem wręcz wrażenie, że koledzy sobie po prostu kpią z marszałek Sejmu, już teraz tytułując ją premierem. Zwłaszcza, że w polityce nie ma nic pewnego i obiecany stołek często wymyka się, nim się na nim zasiądzie. Oczywiście, jest wysoce prawdopodobne, że Kopacz naprawdę zostanie szefem rządu. W końcu chce tego i Tusk, i Platforma. Ale i tak nie oznacza to, że już przysługuje jej tytuł premiera.
Taki styl jest jednak typowy dla rządów PO, nie pierwszy raz otwarcie drwiącej z demokratycznych procedur. Skoro gdzieś tam kilku kolegów partyjnych zadecydowało, to i Kopacz czuje się premierem, i inni partyjni działacze uważają ja za premiera. Konstytucyjne zasady – a co ich to obchodzi?
Inne tematy w dziale Polityka