Pan D. często wypowiadał się dla mediów, ale w studiach telewizyjnych stolicy czuł się lekko nieswojo. I nie tak pewnie oraz dostojnie, jak u siebie w ratuszu. Na szczęście robiąca z nim wywiad słynna dziennikarka Pisanka-Kowalska nie była zbyt dociekliwa. Oczywiście, musiała zahaczyć o kwestię Incydentu, ale wszystko szło według scenariusza. Pan D. spokojnie deklamował wyuczone odpowiedzi.
Jednak nawet odgrywając swoją rolę w tej szopce, pan D. nie potrafił uciec od myśli, że coś idzie nie tak. Po programie Pisanka-Kowalska zapewniała go, że wszystko wypadło doskonale, ale już w domu pan D. obejrzał nagrany program i zrozumiał – cały czas bał się pytania, które połączy Incydent z jego nagłą polityczną woltą. Na szczęście doświadczona dziennikarka ze stolicy potrafiła poprowadzić rozmowę tak, aby uniknąć nawet przypadkowego natrafiania na ten wątek.
„Prawdziwa fachura” - pomyślał z uznaniem pan D., „u nas w Mieście takich nie ma”. Pan D. miał rację. W Mieście dziennikarze dzielili się z grubsza na dwie kategorie: pozbawionych talentu i ambicji wyrobników posłusznych lokalnym układom oraz tych także posłusznych, ale nieco bardziej zdolnych i lepiej poinformowanych. To, co zostanie przez nich opublikowane zależało od negocjacji między ratuszem a redakcją. Zwykle ratusz potrafił przekonać medium, że atak na władzę jest nadzwyczaj nieopłacalny.
Sprawdzony mechanizm działał jak trzeba także po Incydencie: media uprzejmie zajmowały się stanem zdrowia pana D. i starannie omijały wszelkie pogłoski pojawiające się na mieście o prawdziwych okolicznościach zdarzenia. Lecz jedna z gazet stopniowo zaczęła poświęcać coraz więcej uwagi Incydentowi. Niby co to jest – gazeta. Doradcy pana D. zwrócili mu uwagę na niezwykłą popularność internetowej wersji dziennika. „Prawdziwie mocne uderzenie naprawdę nas zaboli” - podkreślali.
Na szczęście naprawdę mocne uderzenie nie nadchodziło. Nawet pozornie dociekliwy redaktor Wędka dozował czytelnikom fakty, z których elity Miasta (łącznie z żoną pana D.) doskonale zdawały sobie sprawę. Pan D. nie podejrzewał więc gazety o chęć ujawnienia prawdy. „Chodzi raczej o wysłanie mi sygnałów”, konkludował pan D..
Pan D. dobrze rozumiał, jak bardzo wdepnął z powodu Incydentu. A raczej – jakby mógł wdepnąć, gdyby nie pomocna dłoń Partii Miłości. Rządzące krajem od wielu lat ugrupowanie miało dostateczne środki, by sięgnąć wszędzie tam, gdzie pan D. - mimo stworzonej przez siebie pajęczyny układów – sięgnąć nie mógł.
Policja, prokuratura, ogólnopolskie media zgodnie z Przyjacielskim Porozumieniem miały trzymać się od Incydentu z daleka. Ale pan D. musiał w zamian za to zrobić jedną rzecz: porzucić swoją tworzoną przez lata (i niezwykle skuteczną) strategię lawirowania pomiędzy Partią Miłości, a jej konkurencją oraz budowania własnego zaplecza w Mieście i całym regionie. Zamiast tego, na kilkanaście tygodni przed wyborami, pan D. musiał się rzucić w objęcia coraz bardziej nienawidzonej przez obywateli Partii Miłości.
Zapewne nawet dzieci w niedoinwestowanych przedszkolach Miasta rozumiały, że ten nagły ruch pana D. może pomóc wyłącznie Partii Miłości, ale na pewno nie samemu politykowi. Tym bardziej rozumieli to dotychczasowi sojusznicy pana D. z regionu, którzy pośpiesznie zaczęli się od niego odcinać. Nawet w zawsze wiernej Radzie Miasta pojawiły się buntownicze nastroje.
Ale co mógł zrobić pan D.? Nic. Gdyby wyszło na jaw, gdzie był przed Incydentem, to nawet pozycja miejskiego półboga by mu nie pomogła. Pan D. nauczył się więc formułki i wygłosił ją u Pisanki-Kowalskiej. „I wygłoszę ją, tyle razy, ile jeszcze będzie trzeba. Byle do wyborów”, pomyślał pan D. i wyłączył telewizor.
Inne tematy w dziale Polityka