Dla warszawiaków jest to być może oczywiste, ale dla reszty mieszkańców Polski niekoniecznie. Kiedy sam to zobaczyłem pierwszy raz, byłem w lekkim szoku – i to mimo tego, że wcześniej obejrzałem sobie zdjęcia oraz mapy (szykując wraz z Tatarstanem demonstrację w 2009 roku, z okazji wizyty Władimira Putina). Ambasada Rosji jest położona tak, jak chyba żadna placówka dyplomatyczna na świecie – w samym centrum państwowości innego kraju.
Gigantyczny gmach rosyjskiej ambasady z daleka może robić wrażenie "oryginalnego" pałacu, ale w rzeczywistości budek został wzniesiony od zera po wojnie (wcześniej sowiecka ambasada znajdowała się w całkiem zwykłej kamienicy na ul. Poznańskiej – jest ona zresztą nadal ozdobiona... godłem ZSRS) przez sowieckich budowlańców z sowieckich materiałów. Ambasada tylko dlatego nie góruje nad całym otoczeniem, ponieważ znajduje się już w miejscu, gdzie ulica Belwederska spada gwałtownie w dół.
Rosyjski budynek jest kilka razy większy, niż pobliska siedziba prezydenta, czyli Belweder (w dodatku postawiono go na sztucznym wzgórzu). A gmachy MON na ulicy Klonowej wyglądają przy ambasadzie niczym szopy na narzędzia. I warto przy tym podkreślić, że polski MON oraz rosyjska ambasada... sąsiadują ze sobą przez płot.
Z ambasady do Belwederu jest kilka kroków, a na MON można dosłownie napluć z dachu rosyjskiego gmachu. Do tego kilkaset metrów dalej znajduje się Kancelaria Premiera. Gdyby nie wielka biało-nibiesko-czerwona flaga na maszcie, niezorientowani turyści mogliby wziąć rosyjską ambasadę za kolejny polski gmach rządowy.
Ambasada znalazła się w takim miejscu oczywiście nie przypadkowo. W czasach sowieckiej dominacji faktycznie pełniła rolę gmachu rządowego – i to najważniejszego w Warszawie. Potem tak już została – chociaż chyba warto by sprawdzić, jak wygląda kwestia własności gruntu pod budynkiem.
Jakże to – wyrzucać dyplomatów z ambasady, oburzy się ktoś. Cóż, to faktycznie byłby dramatyczny ruch. Jednak równie dramatycznie wygląda sytuacja, w której placówka dyplomatyczna znajduje się za płotem MON i siedziby prezydenta, tuż obok KPRM – tam, gdzie zapadają najważniejsze polskie decyzje.
Afera z amerykańskimi podsłuchami pokazuje, jak daleko zaszła technika inwigilacji. Można przypuszczać, że Rosjanie mają nie mniejsze chęci i możliwości, aby wykorzystywać swoje placówki dyplomatyczne do celów szpiegowskich. A w Warszawie mają wszystko na talerzu. Tak naprawdę nawet bez specjalnie wybitnego sprzętu mogą słuchać, co polski prezydent robi u siebie w domu, a premier w pracy.
No, ale może prezydentowi i premierowi to wcale nie przeszkadza.
Inne tematy w dziale Polityka