Bydlę Rybitzky MUSI się polansować, dowalając nie wiadomo za co rządowi. Co za fiut! - stwierdził na Twitterze znany nam skądinąd bloger Azrael. Cała moja "wina" polegała na tym, że wczoraj wieczorem popełniłem dosłownie dwa wpisy dotyczące wyprawy premiera i kilku ministrów na miejsce katastrofy.
Najwyraźniej jednak zdaniem Azraela (i jak zauważyłem – nie tylko jego) nie można wspominać w takich chwilach o rządzie. I to nawet wówczas, gdy pierwsza "pilna" depesza PAP dotycząca największej kolejowej katastrofy od lat koncentruje się na... wyjeździe premiera z Warszawy.
Gdyby w pociągi na trasie Kraków-Warszawa np. trafił meteoryt, byłbym w stanie uznać, że doszło do wyjątkowo pechowego losowego wydarzenia. Jednakże pod Szczekocinami wjechały w siebie pociągi jadące na jednym torze. Jak się okazuje, prawdopodobnie składy pędziły ku sobie przez kilkanaście kilometrów. I nie zadziałał żaden system alarmowy. Nikt się nie zorientował, co się dzieje na najważniejszej (i najszybszej) trasie kolejowej w Polsce.
W takim przypadku jest pewne, że mamy do czynienia z efektem wielu błędów. Nawet jeśli swoją rolę odegrał pech, to procedury i zabezpieczenia są po to, aby rolę pecha wyeliminować. Dwa pociągi na jednym torze to coś, co po prostu na kolei nie ma prawa się zdarzyć. A jednak się zdarzyło.
Już pewien czas temu sformułowałem tezę, że Polacy są narodem wyjątkowo słabo radzącym sobie z pojmowaniem ciągu przyczynowo-skutkowego. Jeśli stanie się coś złego, to płaczemy i urządzamy piękne pogrzeby – po czym wzruszamy ramionami i wracamy do tego, co było. Ta dziecięca niefrasobliwość jest czymś niepojętym w przypadku narodu o tysiącletniej historii, ale mogliśmy ją obserwować wielokrotnie. Polacy jakby w ogóle nie stawali sobie sprawy, że np. pociągi nie jeżdżą sobie, ot tak. Że za ruchem kolejowym stoi struktura organizacyjna, zależna od politycznych i biznesowych (ale bardziej politycznych) decyzji. I że te decyzje – podejmowane przez konkretnych ludzi – mają konkretne skutki.
Czasem, jeśli Polacy poczują nóż na gardle, potrafią się zorganizować i wymóc coś na rządzących. Tak było np. w sprawie posyłania 6-latków do szkół lub ws. ACTA. Ale takie jednorazowe zrywy mogą pomóc tylko w przypadku zagadnień wymagających prostych decyzji. W przypadku wielkich systemowych patologii Polacy nie mają nic do powiedzenia.
I tak jest chociażby w przypadku PKP. Tu jednorazowy protest lub apel nic nie zmieni. Mamy bowiem do czynienia z gigantycznym organizmem podzielonym na wiele spółek, pełnym sprzecznych interesów i błędów piętrzących się od dekad. By sobie z tym poradzić akcja na Facebooku nie wystarczy. Podobnie zresztą, jak chwilowa mobilizacja nie naprawi służby zdrowia, systemu emerytalnego itd.
O tym jak wygląda nasz kraj decydujemy głosując w wyborach i powierzając polityczne mandaty określonym ludziom. Podkreślam – rzecz nawet nie w partiach, lecz w konkretnych osobach. W praktyce wygląda to tak, że jakich błędów polityk by nie popełnił, jak bardzo by nie był nieudolny – i tak dostanie od wyborców kolejną szansę.
Oddawanie swojego losu w ręce ludzi nieporadnych lub złych jest najgorszym rodzajem głupoty. Termin "idiota" pochodzi przecież od greckiego słowa opisującego osobę nieinteresującą się życiem publicznym. I przyznam, że wolę już być "bydlakiem" pytającym kto odpowiada za bałagan na kolei, niż idiotą, który popłacze, a potem zapomni.
Inne tematy w dziale Polityka