Polska jest krajem paradoksów. Począwszy od zakłamanego mitu bezkrwawej rewolucji aż po dzisiejszą walkę o demokrację. Zarówno wtedy jak i teraz bieguny odwracają się tak szybko, że przeciętny obywatel ma wrażenie, że wszystko wiruje. Chociaż wygląda na to, że również świat oszalał, a narracje zmieniają się tak szybko, że ciężko za nimi nadążyć.
Wojownicy o przywileje emerytalne byłych funkcjonariuszy komunistycznej tajnej policji dostają nagrodę od Rzecznika Praw Obywatelskich. Bezrobotny facet, który miał być rzekomo drugim Wałęsą a potem odszedł ze swojego Ruchu, po tym jak na światło dzienne wyszły sprawy związane z wystawianem "lewych" faktur i niepłaceniem alimentów, dostaje "stypendium wolności". Gazeta wynosząca swoją tradycję z Solidarności, piszę, że podczas pacyfikacji kopalni "Wujek" zmarło 9 górników. Działacz społeczny nawołujący do rozlewu krwi na ulicach w ramach walki o demokrację. Ostatni żołnierze II RP walczący z sowiecki zaborcom nazywani są bandytami a komunistyczny generał "człowiekiem honoru" i sługą bożym (celowo z małej litery).
Takie paradoksy można mnożyć.I wiecie co? Osobiście zaczynam się nimi brzydzić a jednocześnie zauważam w swoim konserwatywnym środowisku coraz więcej takich postaw. O ile jeszcze kilka lat temu, byłem w stanie powiedzieć, że Wałęsa czy Michnik rzeczywiście byli kiedyś bohaterami to teraz nie chce mi to przejść przez gardło. Ludzie, którymi się otaczają, inicjatywy pod którymi się podpisują, są nie tylko antydemokratyczne ale również szkodliwe dla całego społeczeństwa. Ciężko powiedzieć do czego to może doprowadzić ale patrząc na wzrost napięcia w społeczeństwie zakładam, że uda się to o co walczą "obrońcy demokracji". Dojdzie do rozlewu krwi.
Co jest najmutniejsze w tej sytuacji, która trwa w Polsce od końca 2015 roku?
Według mnie złamanie demokratycznego ducha. Właściwie na tym zdaniu można by poprzestać. Założenie dwa dni po wyborach Komitetu Obrony Demokracji, nie ma z wymienioną w nazwie nic wspólnego. To zwyczajny ruch ludzi, którzy starcili władzę przeciwko większości chcącej zmiany. Co gorsza ten trend możemy się rozszerza, wystarczy spojrzeć na wybory we Francji i Stanach Zjednoczonych. Tam wydarzenia układały się bardzo podobnie. Co ciekawe, w przypadku zwycięstw polityków liberalno-lewicowych po stronie konserwatywnej czy narodowej nie obserwujemy takoch wystąpień. A jak to się skończy? Trudno to przewidzieć. Moim zdaniem radykalizacją mas, które zostały nauczone, że demokracja i wybory nic nie znaczą. Nauczyli ich tego politycy niezadowoleni z odsunięcia ich od władzy. Ciekawe co będzie jak sami dojdą do władzy i będą musieli obserwować podważanie swojego mandatu.
Inne tematy w dziale Polityka