Zasznurowana Zasznurowana
527
BLOG

60 sekund

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 8

 Gdybym wiedziała, jakie konsekwencje pociągnie za sobą osiągnięcie stanu wewnętrznej spójności...

Bez żartów! I tak bym nie zaprzestała budowy autonomicznego JA, bez względu na to, czym by mnie straszono. Jednakże dochodzenie do siebie po szoku, jakiego doznałam, zajmie mi pewnie jeszcze sporo czasu. Dlaczego? Ponieważ - niestety - jeszcze nie do końca dowiedziałam się, kim jestem, kim chcę albo powinnam być, bo dowiedziałam się czegoś innego... Ale po kolei.

Wspominałam już tu kilkukrotnie, że przyszłam na świat nie po to, by żyć tak, jak sama chcę, ale dla zaspokojenia niezaspokajalnych potrzeb różnej maści wampirów energetycznych, od mojej matki poczynając, na niedoszłym partnerze kończąc. Już na starcie mój los wydawał się przesądzony: oto narodził się człowiek, który nie miał żadnych szans na osiągnięcie autonomii ani fizycznej, ani materialnej, a już najmniej psychicznej. A jednak - uparłam się i wiele lat temu wyruszyłam w tę pełną niebezpieczeństw podróż, której głównym celem było zbudowanie na nowo zrujnowanych struktur mojej osoby. Wyprawa ta odbyła się pod kierownictwem Samego Boga, z Którym wielokrotnie kłóciłam się i szarpałam, ale ostatecznie zawsze poddawałam się Jego nakazom, aż doszłam do chwili, w której powiedziałam Mu: "OTO JESTEM, cała Twoja, spójna i autonomiczna, więc autonomicznym i spójnym CHCĘ mówię Ci, że chcę tylko Ciebie".  (Nie będę w tym wpisie wdawać się w szczegóły, ale odkryłam, że nie da się zbudować autonomicznego JA bez Boga, zawsze bowiem pociągać nas będą inne zniewolenia. Tylko On - wbrew pewnym fałszywym opioniom - daje maksimum wewnętrznej wolności.) No i mniej więcej wtedy nastąpił szok. Jakieś pół roku temu zaczęło docierać do mnie, co tak naprawdę maskowałam, uciekając w złe schematy myślowe, z takim mozołem naprawiane, choćby na tym Salonie. Bo Bóg nie tylko daje Wolność, ale też Prawdę oraz siłę, by ją unieść...

Zanim jednak o tej Prawdzie, słów parę o udawaniu. Jestem mistrzynią udawania, doskonałą aktorką, która potrafi oszukać nawet siebie. Umiem zmylić każdego w kwestii swojego samopoczucia, tego, co myślę naprawdę, czego chcę... Nie mam jednak o to do siebie żalu. Pamiętam, że od kiedy jestem w stanie wypowiedzieć zdanie wielokrotnie złożone, mówię coś innego, niż to jest w moich myślach. Przyczyna tego stanu jest prosta: nigdy nie wolno mi było być sobą, byłam przecież upychana do foremki, którą stworzyła mi matka. Nie wolno było mieć swojego zdania, zadawać zbyt wielu niewygodnych pytań, mieć pragnień. Więc nie miałam ani zdania, ani pytań, ani pragnień. Wszystko zostało w środku. Ale! Udawanie zostało mi na zawsze.

Kłamstwo, jak wiadomo, ma tę nieznośną właściwość, że powoduje liczne komplikacje, człowiek zapętla się w nim i traci po jakimś czasie orientację w tym, co nim jest, a co nie. Jakąś dekadę temu zaczęłam rozplątywać ten diabelski węzeł, stosując dość karkołomną, ale skuteczną, zasadę robienia tego, co zapragnę. No, bez przesady, oczywiście - ale jednak. Gdy myślę o tym minionym czasie, jestem zdumiona. Zrobiłam tak wiele szalonych rzeczy, że dziś - niemal całkowicie świadoma swojej kondycji psycho-fizycznej - łapię się za głowę i śmieję do rozpuku. Wariatka! Pamiętam, że szłam przed Tabernakulum (wszystko jedno, gdzie byłam) i pytałam: "Mogę?". Zgadnijcie, jaką odpowiedź najczęściej słyszałam? Pozwolił mi na wszystko. Robiłam jedno i dochodziłam do wniosku, że tego nie chcę... więc robiłam następną i następną rzecz. Czasem te szaleństwa ścigały mnie same, jak choćby przyjazd do Warszawy. O Salon też się zapytałam, żeby była jasność. Z biegiem czasu tych udawanek zostawało coraz mniej, bo coraz większą ilość spraw eliminowałam jako te, których pragnę. Weszłam na poziom, gdy zaczęłam odrzucać to, czego chcę, a sięgać po to, czego potrzebuję. I to był prawdziwy przełom - ten pierwszy raz, kiedy nie dałam się wpuścić w maliny (jeśli ktoś czyta od początku moje wpisy, wie, o co chodzi). Ale żeby rozeznać potrzeby, trzeba choć trochę znać siebie i wiedzieć, CZEGO się potrzebuje. Na początku było prosto, jako że większość moich podstawowych potrzeb nie była zaspokojona: musiałam wyjść z bezrobocia, nauczyć się gotować, dobrze jeść, kupować ubrania, nawiązywać normalne znajomości, wyleczyć z mentalnej bezdomności i jeszcze kilku rzeczy... Udawanie nie było mi już potrzebne, bo zniknęła, urojona bądź nie, groźba unicestwienia przez kogokolwiek z zewnątrz, zwłaszcza matkę. I doszłam do chwili, o której napisałam wyżej: niezagrożone JA zapytało: "Co dalej?"  i zobaczyło Prawdę. 

Prawdą jest Krzyż mój codzienny, który muszę nieść. To jest choroba. Ona mnie ogranicza, nie pozwalając obić tego, na co porywałam się kilka lat temu. Nie chciałam jej dopuścić do swojej świadomości, bo nie miałam na to siły, bo nie byłam kompletna i wewnętrznie spójna. Wiem o niej od bardzo dawna i oprócz oczywistego bólu czuję ulgę na myśl, że nie muszę już udawać niczego i być sobą, także/zwłaszcza w niej. Mogłam nareszcie pójść do lekarza, który - o, dziwo - po minucie, od kiedy otworzyłam usta, wiedział, co powiem i sam dokończył za mnie zdanie. Wystarczyło przez sześćdziesiąt sekund nie odgrywać żadnej roli... Jestem Bogu wdzięczna za to, jaką drogą mnie poprowadził, że pozwolił mi na te szaleństwa, a teraz pozwala mi być tym, kim jestem. 

Przeczytałam swoje wpisy. Zaprogramowałam się nimi właściwie, bo pisałam to, co myślę, a nie co czują moje źle "wyćwiczone" emocje. To jest za mną, to się udało. Mogę iść dalej, mogę zacząć wspinać się na kolejną górę. 

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Rozmaitości