Z perspektywy człowieka uszkodzonego w sferze emocjonalnej (podobnego do mnie, rzecz jasna) atrakcyjnym i godnym uwagi jest ten, kto w jakiś sposób jest niedostępny, odstraszający, odrzucający... a najlepiej posiadający wszystkie możliwe cechy, które odzwierciedlają wszystkie te "kwasy", w jakich przyszło wzrastać. Wszyscy inni wokół - troszczący się w normalny sposób ludzie, odpowiadający na rzeczywiste potrzeby uszkodzonego, są w najlepszym wypadku niewidzialni, a w najgorszym szykanowani i odpychani.
Kiedy weszłam na jakiś konkretny poziom świadomości odnośnie swojej kondycji, kiedy na którejś z kolei medytacji pojęłam, co tak naprawdę złego się ze mną dzieje, postanowiłam to naprawić. No i rzeczywiście - odwróciłam się od biegania za ludźmi, którzy mi szkodzą, zaniechałam gonienia nieziszczalnych mrzonek i urojeń.
ALE!
Zanim doszłam do tego poziomu, coś się ze mną działo. Coś, co doprowadziło mnie do chwili, gdy zmieniłam kurs, po jakim płynął statek mojego życia. I to wcale, a wcale nie było takie nieistotne. Nie było to także coś, czego należy się wstydzić. Bowiem nauczyłam się - także na drodze medytacji - uważnie słuchać siebie. Biegłam za mrzonkami, kierowana porywami serca i ZAWSZE o zgodę pytałam Boga. Mało tego: czułam, że On sam mnie do tego popycha i daje siły. Wiele osób, gdy jechałam "na dziko" do Warszawy, bez pieniędzy i jakiegokolwiek zaplecza materialnego, mówiło, że robię źle... i w sumie ich racje były bardzo słuszne. Jednak to Bóg znał mnie lepiej i wiedział, co mi pomoże, i że wcale to na początku nie będą mądre życiowe rady, najserdeczniejszych nawet przyjaciół, ale spełnienie zachcianek mojego nierozumnego serca, które jeszcze nie umiało rozeznawać, co słuszne, a co nie...
Dlaczego to było tak ważne? Dla mnie owi przyjaciele (co do intencji których dziś nie mam cienia wątpliwości) byli kompletnie niewidzialni, byli chwilami wręcz moimi wrogami, których wolałam unikać. Atrakcyjne były rojenia. I w tym byłam do bólu ze sobą i Bogiem uczciwa. Znalazłam w tej uczciwości ukojenie. Taka byłam i nie mogłam siebie ani innych okłamywać, że jest inaczej. Postanowiłam iść za tym, co kocham, bez względu na wszystkie przeszkody.
Taki, a nie inny, splot wydarzeń, okoliczności, w jakich zostałam wychowana, a nawet moje życie przed narodzeniem - to rzeczy, które mnie ukształtowały i pod wieloma względami uszkodziły. I z tym nie dało się nic zrobić, bo czasu nie da się cofnąć. Trzeba było tę spuściznę przyjąć i coś z nią zrobić, na niej bazować, budując dalsze życie, a nie wypierać. Wyparcie przyniosłoby bowiem efekt odwrotny od zamierzonego: nieoswojona przeszłość niszczyłaby mnie od środka. Zło, które mi uczyniono, musiało ujrzeć światło dzienne (także na tym Salonie), ażebym i ja nie szła dalej, czyniąc je innym. Budowałam więc na swojej słabości:kochałam Pana Przemocowego - więc robiłam to, co wydawało mi się słuszne, by się ta Miłość spełniła; kochałam "firmę" - więc wróciłam do niej, mimo świadomości, co mnie może w niej spotkać. Przykłady można mnożyć. A jaki był efekt? Nauczyłam się, jak kochać WŁAŚCIWIE, tzn. tak, by nie zrobić krzywdy sobie i innym. Nabrałam wielu bezcennych umiejętności - wciąż ich nabieram - które de facto przyczyniają się do uszczęśliwiania mnie i innych osób.
No to teraz wróćmy do tematyki z poprzedniego postu. Spotykam człowieka, w którym rozpoznaję swoje rysy. I co? - mam być miła? mam mówić mu, co ma zrobić, co jest dla niego dobre, jak go szanuję i jak mi na nim/na niej zależy? Przecież będę dla tej osoby od razu niewidzialna, przezroczysta jak szyba. Przejdzie obok i nie zauważy... A chodzi o to, by być jak szyba, by zniknęło JA, a w jego miejsce znalazł się On. JA chce dobrze, wgrane społeczne mechanizmy nakazują uprzejmość i dobroć... Ale JA również tego kogoś mocno kocha, tak mocno, że „zrobię wszystko, cokolwiek [mi] powie”(J 2, 1-11),żeby tego człowieka uratować, tak jak i ja zostałam uratowana. I dlatego JA musi zniknąć.
Zobaczył mnie: byłam niemiła, oschła, odpychająca... byłam OBOJĘTNA. Widzi mnie tylko wtedy, gdy zadaję ból, gdy dotykam najczulszych strun w duszy, pokazując, jak mi nie zależy. Ale też jestem konsekwentna: zrobił źle, nazwałam to i skazałam na długie wygnanie. System kar i nagród jest przejrzysty, żeby się nie pogubił, bo zauważyłam, że to ważne, jeśli wie, czego się spodziewać. No i jest nowość, której na pewno do tej pory nie doświadczył: jeśli to on wykazuje właściwą inicjatywę, zawsze będzie to zauważone, obojętność znika na odpowiedni moment tak, by zdążył to zapamiętać i się nauczył... Jest pod wieloma względami szczególny. Ma w sobie mnóstwo samozaparcia, dużo więcej, niż widuję to na codzień u "zwykłych" mężczyzn. To dobra baza do pracy, daje dobre rokowania. I żeby tylko mnie brakło mi sił...
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości