Zasznurowana Zasznurowana
407
BLOG

Lustrzane od-bicie

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 3

Zanim rozkręcę się w temacie, który chcę dziś poruszyć, powinnam najpierw wyjaśnić pewne pojęcie:

Reklama
osoba z rodziny dysfunkcyjnej

Nie będę jednak rozpisywać się jakimś naukowym językiem o tym, co współczesna psychologia w tym temacie ma do powiedzenia. Powiem tylko, jak ja sama rozpoznaję, czy ktoś z takiej rodziny pochodzi, ponieważ moje własne pochodzenie z takiej rodziny wyrobiło we mnie wewnętrzne "radary" do wyławiania ludzi z podobnymi problemami. Dysfunkcyjność rodziny powoduje zawsze zaburzenia na poziomie emocji. Jeśli widzę kogoś, kto nie radzi sobie z emocjami, mogę przypuszczać, że nie został przez swoich rodziców wyposażony w odpowiednie narzędzia do przejścia przez życie szczęśliwie i w poczuciu spełnienia. Nie ma przy tym znaczenia sytuacja materialna ani kondycja intelektualna, ani nawet bardzo "trudne" środowisko, w którym przyszło dziecku wzrastać.

Polecam gorąco przeczytać aktualny numer miesięcznika LIST, poświęcony w całości tzw. DDA. Teoretycznie ja nie jestem DDA, a mimo to praktycznie każde napisane tam słowo dotyczy i moich problemów. Można oczywiście doszukiwać się w rodzinie mojej matki jakichś symptomów alkoholizmu czy innych nałogów, ale nie o to chodzi. Rodzice nie muszą się wcale upijać, żeby zrobić nam krzywdę.

W ogóle nie mam zamiaru zajmować się analizowaniem przyczyn naszych niedomagań i cierpień. Każdy ma swoją indywidualną historię i może sam się zastanowić, co się w domu rodzinnym (jeśli był) wydarzyło. Problemem jest efekt końcowy, czyli pokaleczone JA, nieszczęśliwy i miotający się ze sobą człowiek, nie zawsze świadomy swoich problemów, któremu życie schodzi na ukrywaniu i wypieraniu swoich niedomagań. Bo dokładnie to zrobili jego opiekunowie.

Reklama
Uszkodzenia na poziomie emocji wynikają zazwyczaj z tych samych powodów: negowania, deprecjonowania oraz wmawiania emocji, których dziecko nie doświadcza (poczucia winy lub wdzięczności). Emocje i rodzące się w małym człowieku uczucia są głosem sumienia dla jego rodziców, którzy posuną się do naprawdę okropnych rzeczy, byleby tylko światła dziennego nie ujrzały okropieństwa, jakich się dopuścili. Jeśli nie znajdą one ujścia zamieniają się w objawy somatyczne i rozpoczyna się udręka na poziomie ciała. Źli rodzice uważają siebie najczęściej za nieomylnych i doskonałych, budują własny świat wartości, tworzą system kar i nagród, stwarzają w domu mały prywatny obóz koncentracyjny, w którym to oni są bogami stanowiącymi o tym, co dobre, a co nie, popełniając przy tym grzech pierwszych rodziców. Dzieje się tak także w przypadku osób bardzo wierzących i praktykujących,  których praktyka polega na dopasowywaniu nauki swej religii do własnych potrzeb. Dziecko stara się jakoś w tym środowisku przetrwać, każde na swój sposób: jedne wpadają w depresję, inne mają nałogi i są generalnie "niegrzeczne", jeszcze inne są nadmiernie grzeczne i ułożone, całe życie dążąc do jakichś nieosiągalnych ideałów...

Staję więc przed lustrem i patrzę na "produkt" rodziny dysfunkcyjnej, i cóż widzę? Przede wszystkim rozdarcie. Pomiędzy tym, czego mi potrzeba, a tym, co wyprawiają ze mną emocje. I tak np. podejmuję decyzję o wykonaniu jakiejś czynności i czuję lęk, który mnie krępuje i powoduje cierpienie, odczuwane także na poziomie ciała (kołatania serca, bóle głowy). Wgrany schemat każe mi uciekać od konfrontacji ze światem. Więc konfrontuję się ze sobą, bo wiem, że trzeba próbować ze schematem walczyć i nie pozwalać mu odbierać mi to, co jest mi potrzebne. Dziś te dylematy odbywają się na poziomie takich problemów jak zakup mieszkania, rozwój kariery zawodowej, budowanie relacji z przyjaciółm i matką... kiedyś zaś dotyczyły wyjścia z domu i zrobienia zakupów, wejścia do urzędu i zagadnięcia drugiego człowieka. Nie zliczę, ilu ważnych spraw nie załatwiłam, bo mnie zblokował atak paniki. Zagrożone były podstawowe potrzeby egzystencjalne, ale też studia, praca, znajomości... Dla mnie ŻYCIE było jak ciągła walka. Mój mózg przywykł do stanu, w jakim znajdują sie mózgi żołnierzy walczących miesiącami na pierwszej linii frontu. Normalność zaś to coś, do czego powoli z mozołem przywykam i jeszcze nie do końca ogarniam.

To emocje mną "rządziły", zamiast wypracowane decyzje, a co za tym idzie "rządził" mną ten, kto aktualnie miał dostęp do moich emocji. To zaś wcale nie było trudne. Podatność na manipulację i znęcanie się nade mną brała się z niskiego poczucia własnej wartości, przekonanie o tym, że na nic lepszego sobie nie zasługuję, ale też z tego powodu, że nie znałam innych wzorców postępowania ze mną przez najbliższe mi osoby. Ja NIE WIEDZIAŁAM, że mogę być dobrze traktowana, nie oczekiwałam tego od drugiego człowieka, reagowałam bardzo dziwnie na przejawy czułości i troski. Poza tym można było łatwo robić ze mną, co się tylko chciało, bo na całej linii zanegowałam swoje uczucia. Wywaliłam na zbity pysk to, co się działo we mnie, a więc de facto wywaliłam samą siebie z... siebie.

Piszę to wszystko nie bez powodu. Pojawił się bowiem jakiś czas temu nowy problem w moim życiu: stawanie twarzą w twarz z osobnikami, którzy są moimi duchowymi bliźniakami,którzy nie podjęli się walki o siebie i są na etapie, na jakim ja byłam jeszcze dekadę temu. Mimo usilnych prób, nie udało mi się ominąć tej przeszkody. Przyszło mi bowiem z takimi ludźmi pracować i żyć. I co się stało? Nie poradziłam sobie z emocjami, jakie ci ludzie we mnie rodzą. Pan Przemocowy był kimś takim, ale byliśmy wówczas na tym samym etapie pokręcenia (wybacz, mój drogi, wiem, że to czytasz, ale naprawdę najbardziej mi pasujesz do różnych drastycznych przykładów). Przyparta jednak do muru musiałam się określić i nazwać, co czuję w związku z nimi. 

Reklama
Po pierwsze wcale ich nie lubię. Mieszało mi się kiedyś to zupełnie i wydawało się, że jest to rodzaj wielkiej atencji, graniczącej z zakochaniem. No, jednak nie. Chyba że odraza i lęk może się komuś kojarzyć z tym głębokim uczuciem, a to właśnie czuję przy pierwszym (i każdym następnym) spotkaniu z takim człowiekiem. Nie jestem w stanie wyrazić, jak wszystko mi się w środku przewraca i buntuje na widok osoby, która nie zrobiła absolutnie nic, by zacząć się naprawiać i która przyjmuje pozę kogoś, z kim wszystko jest w porządku. Nie jest jednak w porządku, gdy w relacjach międzyludzkich zaczyna negować i deprecjonować uczucia innych (zupełnie jak to robili z nim jego/ jej rodzice), gdy nie radzi sobie z silniejszymi wzruszeniami i stara się za wszelką cenę ukryć je za głupimi zachowaniami, gdy jest w tych zachowaniach niespójna, gdy kłamie, gdy się leni w pracy, grając zapracowanego, gdy udaje, że wszystko wie i wszystko umie, bo boi się przyznać, że jednak nie daje rady... gdy jest najbardziej na świecie niedokochanym stworzeniem, a nie umie przejawów prawdziwej Miłości przyjąć, bo jej nie rozumie i nie zna. Tacy ludzie nie potrafią być słabi, nienawidzą tego, co dzieje się z nimi  w środku, starając się zagłuszyć rozszalałe emocje nadaktywnością na różnych polach albo uciekając w niebyt snu lub nałogu. Każdy dzień takiego człowieka jest walką o przetrwanie w złowrogim świecie, jest grą pozorów.

Po drugie boję się takich osób. Przeraża mnie to, że będą się nade mną znęcać, tak jak znęcała się matka i Pan Przemocowy, a jednocześnie będą mi wpierać, że mnie strasznie lubią i kochają. Umieram ze strachu, kiedy wiem, że trzeba coś z tymi ludźmi załatwić, jakbym bała się, że ulegnę, znowu będę słabą dziewczynką, podatną na zranienia.

A po trzecie... jest mi ich strażnie żal. Współczucie, jakie dla nich ma, jest większe od każdego innego, które odczuwam na widok ludzkiego cierpienia. Znam ich zranione dusze doskonale, dlatego moja empatia nie ma granic. Tak jak granic nie ma brak zrozumienia dla ich lenistwa i braku inicjatywy w pracy nad sobą.

Kiedy już się skonfrontowałam z tym, co czuję, musiałam odpowiedzieć sobie na pytanie, jak się wobec takich osób zachowywać. Podczas medytacji wyraźnie dano mi do zrozumienia, że trzeba ich tym mocniej kochać, im bardziej są pogrążeni w swoim kalectwie i ślepocie, a kochać, to realizować rzeczywiste potrzeby drugiego człowieka. Czegóż więc oni rzeczywiście potrzebują? Czego ja potrzebowałam, a co dostałam, choć wcale się o to nie prosiłam? Wszystko zależy, jakie relacje mnie z daną osobą łączą. Nie ma uniwersalnej odpowiedzi, tak jak nie leczy się wszystkich chorób jednym lekarstwem. Rozpoznawanie potrzeb drugiego człowieka jest jeszcze bardziej złożonym procesem, niż czynienie tego wobec siebie. Łatwo o pychę, jeszcze łatwiej o uczynienie krzywdy. Słucham serca. Po prostu. Nie zdarzyło mi się, żeby Bóg nie udzielił mi jasnej odpowiedzi, jeśli Go o to poprosiłam. I czasem te odpowiedzi są trudne do zaakceptowania, np. wówczas, gdy trzeba było kogoś przysłowiowo "zmieszać z błotem", w dodatku publicznie. W ogóle niektóre metody postępowania nie mieszczą się w kanonie czynów przyjętych za postępowanie po chrześcijańsku.Ale ze mną Bóg także postępował niekonwencjonalnie, nieracjonalnie, a nawet - zdawałoby się - okrutnie.

No i jest jeszcze jedna naczelna zasada, której mnie Stwórca skutecznie nauczył: nie należy samowolnie pchać się do pomagania i naprawiania drugiego człowieka. Muszę być do tego naprawdę mocno zmuszona... czasem dość brutalnie.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Rozmaitości