Robiąc to, co robię, pisząc to, co piszę, wędrując w głąb siebie - jak to kiedyś ujęła Prowincjałka - zauważam, że staję się coraz bardziej wewnętrznie spójna. To bardzo dobre uczucie. To nawet coś więcej niż tylko uczucie. Wewnętrzna spójność pozwala mi bez lęku patrzeć na swoją osobę jako na całość, ze wszystkimi jej cechami, ale nade wszystko patrzeć w ten sposób na swoją przeszłość. To zaczęło się w Maroku, nad oceanem. Spacerowałam wcześnie rano po plaży i poczułam, że znowu jestem "u siebie". Otworzyła się moja pamięć, udało mi się uchwycić siebie z czasów dzieciństwa, potem z nastoletniego życia. Jakaś wewnętrzna sonda wyłowiła wiele zapomnianych zdarzeń, które miały większy bądź mniejszy wpływ na to, kim jestem. Fale Atlantyku zalewały moje nogi do wysokości kolan, raz po raz przynosząc stare odczucia, emocje, obrazy, a nawet zapachy... I tak to trwa od grudnia - jeśli tylko uda mi się wyrwać z szalonego wiru codziennych zajęć, wyłapuję z wnętrza siebie to, o czym zapomniałam albo wypchnęłam z pamięci. Tak jest teraz.
Tekst o ojcu oraz ten ostatni dokonały najwięcej. Widzę siebie coraz jaśniej, coraz lepiej też siebie rozumiem. Przyznanie się przed sobą, że myśli rezygnacyjne nie opuściły mnie ani na moment, mimo że to sobie usilnie wmawiałam, było zaś największym przełomem. Jeśli chcemy, by śmierć miała dla nas jakiś głębszy sens, to mogę wysunąć śmiałą tezę, że śmierć mojej babci nie poszła na marne. Wstrząs, jakiego po niej doznałam, obudził mnie i uświadomił, że i ja jestem zagrożona, bo noszę w sobie tę samą bombę z opóźnionym zapłonem. Wyznanie tego przed lekarzami rozbroiło ją, prowadząc mnie w moich medytacjach ku życiu, w którym JEST NADZIEJA. Nie chodzi o jakieś epokowe odkrycie, ale o to, by znaleźć w sobie siłę, by uwierzyć, że przyszłość będzie znośna. Mało tego - w tej przyszłości spotka mnie jeszcze wiele dobrych rzeczy takich jak chociażby ten spacer po plaży. A dlaczego mnie te rzeczy spotkają? Bo nie mam powodów, by nie ufać Bogu. On przez całe lata czynił po temu wysiłki. Można powiedzieć, że ciężko zapracował na to zaufanie, nie zrażając się niczym.
Miałam pięć lat. Poszłyśmy z matką na pielgrzymkę do Częstochowy, tzn. ja jechałam w takim granatowym wózku. Zachowało się z tego wydarzenia mnóstwo szczegółów w mojej pamięci, ale dopiero teraz pozwoliłam jej mówić bez cenzury. Nie pamiętam marszu, może tylko parę postojów z drobnymi wydarzeniami, jak to, że jedna pani położyła się w mrowisku, kogoś ugryzła pszczoła i ciągle piłam wapno, bo komary zjadały nas żywcem. Za to świetnie pamiętam noclegi u różnych ludzi, głównie we wsiach. Pierwszy z nich był w klasztorze w Trzebnicy, gdzie spałyśmy na scenie w jakiejś świetlicy. Było fajnie, kolorowo, było dużo ludzi i przychodziły do nas dwie siostry nowicjuszki - gruba i chuda - które całą swoją uwagę skupiały na mnie. Wyglądałam wówczas jak lalka: miałam kręcone, długie do pasa włosy, wielkie czarne oczy i ciemną karnację. Siostry były przemiłe, choć wydawały mi się dość... głupie. Ale to pewnie przez to, że się tak ciągle rozczulały na mój widok. Drugi nocleg był w jakiejś wsi, gdzie miałyśmy spać w stodole, ale zaczęło padać i ktoś po nas przyszedł, żeby nas zaprowadzić do gospodarzy. Szłyśmy długo przez wieś, zrobiło się ciemno, matka narzekała, że już pewnie wszyscy śpią, a ona musi się tułać... U tych ludzi było mi cudnie. Była czysta, pachnąca pościel i dobre jedzenie. I tak było do końca pielgrzymki. Osiem niebiańskich nocy u ludzi dobrych i ciepłych. Wszędzie byłam traktowana bardzo dobrze, wszędzie wszyscy cieszyli się na mój widok, nikomu nie sprawiało "kłopotu" moje zachowanie ani moja osoba w ogóle. Ostatnią noc spędziłyśmy w domu jakichś strasznie zamożnych ludzi. Mieli meble, jakie widywałam potem na wycieczkach po pałacach, jedli na porcelanie srebrnymi sztućcami. Moja matka i jej koleżanka, z którą pielgrzymowałyśmy, milczały podczas śniadania z nabożną czcią. Gospodyni zaś, prawdziwa dama w zachowaniu i wyglądzie, przyjęła nas po królewsku. Zrobiła na mnie dobre wrażenie, bo wydała mi się nadzwyczaj normalna. Oczywiście wejście do Częstochowy zeszło koleżankom na obgadywaniu jej i jej domu (dowiedziałam się, że łazienkę to miała brzydką). Samej Jasnej Góry nie zapamiętałam poza tym, że zdrętwiała mi noga i nie rozumiałam, o co chodzi z tym obrazem... (w kaplicy nic nie widziałam). Wracałyśmy tarpanem. Niektórzy wiedzą, co to za pojazd, niektórzy już nie. Siedziałyśmy z przodu, a na "pace" wesoła gromadka młodych ludzi z naszego miasta. Co chwile do nas stukali, śpiewali i rzucali dowcipami. Ktoś zarzekał się, że ma pierogi ruskie i z nikim się nie podzieli. Przyjazd do domu rozczarował mnie o tyle, że zrozumiałam, jak niewielką w sumie odległość musieliśmy pokonać, skoro jazda autem zajęła nam tak mało czasu. Ale największe rozczarowanie przeżyłam po zamknięciu się za mną drzwi. To jest wspomnienie, które mocno ocenzurowałam, a które zaważyło bardzo na wielu późniejszych moich wyborach. Zrozumiałam, że tu, w tym miejscu i z tą osobą nie będzie "niebiańsko". Mój pięcioletni umysł musiał ogarnąć fakt, że są na świecie miejsca i ludzie, z którymi może mi być lepiej niż z nią, mimo że ona zrobiła absolutnie wszystko, by wmówić mi, że jest odwrotnie. Krótko potem po raz pierwszy pomyślałam, że śmierć to musi być coś dobrego. Zaczęłam wówczas jej pragnąć...
Ta pielgrzymka wyrządziła mi krzywdę i jej nie wyrządziła. Zrodził się we mnie najsilniejszy dysonans: zaczęłam tęsknić za czymś, czego nie mogłam dostać, co zostało mi zabrane i ta tęsknota powodowała we mnie nieopisane poczucie winy. Ono jest we mnie do dziś, kiedy matka dzwoni i domaga się mojego przyjazdu, którego ja po prostu nie chcę, bo jest mi dobrze tu, gdzie jestem. Nie możemy się porozumieć w tej kwestii od lat, nie dociera do niej, gdy otwarcie mówię, że jej zachowanie mnie rani, że mnie źle traktuje i poniewiera mną jak szmatą, a jej zapewnienia o miłości nie mają przełożenia w czynach. Wolałam umrzeć, przez całe prawie życie marzyłam o śmierci, byleby uwolnić się od niej i tego poczucia winy.
Ale stało się coś jeszcze. Polubiłam inne domy. Jeśli szłam bądź jechałam gdzieś w odwiedziny, gdzie byłam dobrze traktowana, chciałam zostać tam na zawsze. Nie znałam tęsknoty za domem. Nawet wówczas gdy poszłam do szkoły klasztornej i wyjazdy były raz w miesiącu. Owszem - cierpiałam, bo w szkole nie zawsze dobrze się działo, ale to cierpienie związane było z tym, że w domu też jest źle. Po dłuższych wyjazdach wracałam zmasakrowana psychicznie. Moja wychowawczyni dawała mi mocno popalić, bo też miała zapędy psychopatyczne i wyczuwała moją słabość i podatność na manipulację i przemoc niefizyczną. Cztery lata piekła.
Zapamiętałam ze swojego życia wiele wydarzeń, kiedy wyjazd z czyjegoś domu jest traumą. Oraz te wyjazdy, do których zostałam zmuszona, bo chciałam nadużywać gościnności gospodarzy, chcąc jak huba przykleić się do nich i ich dobrych serc. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie, jakie to upokorzenie.
To się wszystko długo naprawiało. Nie samo, oczywiście. Nie mając swojego domu, nie wiedząc, czym on jest, musiałam go budować na fundamencie swoich Pragnień i zaufania do Stwórcy, że On wie, jak to zrobić. Dom zewnętrzny można zburzyć, może się spalić, ktoś go może okraść, zabrać... Domu wewnętrznego nic nie ruszy. Spójność, o której pisałam na wstępie, właśnie nim jest: poczucie bezpieczeństwa we własnym wnętrzu, ze swoimi wspomnieniami, choćby były najgorsze, ze swoim charakterem, choćby najtrudniejszym. Dziś wiem, że całe moje życie było jedną tęsknotą za tym Domem. Nie znajdę go w przeszłości, choć w niej są odpowiedzi na pytanie, jaki ma nie być. Mogę go tu i teraz powoli budować i dlatego przyszłość wydaje się być coraz mniej przerażająca.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości