Moja pani internistka nie należy do osób szczególnie wylewnych, nie jest też specjalnie miła. Emanuje z niej wręcz chłodny profesjonalizm, ale jest to niewątpliwie profesjonalizm połączony ze skupieniem i drobiazgowością. I właśnie te dwie ostatnie cechy ośmieliły mnie do powiedzenia czegoś, co leżało mi na sercu, a czego nie łączyłam specjalnie ze swoimi objawami...
Od maja bolała mnie głowa. Ból nasilał się i na początku lipca nie dawał mi żyć. Poszłam więc do lekarza, potem do następnego, zrobiłam wszystkie możliwe badania, brałam grzecznie zapisane leki i kiedy ból minął, zaczęłam zastanawiać się z lekkim niepokojem nad tym, co powiedział mi neurolog. Dekadę temu wyszłam z depresji, choć de facto smutku, który siedzi na dnie duszy, nigdy nie wyleczyłam. Urodziłam się z tą dziwną "rysą", która raz powiększa się, tworząc wielką ranę, raz to zmniejsza, sprawiając ledwie odczuwalny dyskomfort. No i teraz, wraz z bólami głowy, w moim wnętrzu utworzył się gigantyczny krater ciemności. Właśnie na tym etapie mojego życia, gdy wszystko zdawało się układać dobrze, jeśli nie bardzo dobrze. Doszłam do jakiejś krawędzi, za którą była czarna otchłań, brak nadziei na lepszą przyszłość, wielkie NIC... Neurolog powiedział wprost: "Ma pani depresję". Czułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Włożyłam tyle wysiłku w wyjście z tego koszmaru, tyle pracy, poświęceń, cierpliwych zabiegów i... jestem w punkcie wyjścia?!
Zaczęłam jednak dopuszczać do siebie niedopuszczalną myśl: mój stan nie jest związany tak naprawdę z żadnymi wydarzeniami. Jestem chora, bo jestem chora i muszę dbać o siebie z większą troską, mając na uwadze, że taka jestem i już. To niełatwe - przyznać się przed sobą, że nie mam na coś wpływu, że to nie "z mojej winy", a więc to nie moja wszechmoc przyczynia się do tego, co się ze mną dzieje. Nie zmienię rzeczywistości, mogę tylko z nią żyć, walcząc, by komfort mojej egzystencji podnosił się, a nie malał.
I kiedy wróciłam do internistki z wynikami badań, powiedziałam jej o tym. Ale też o tym, że głowa zaczęła mnie boleć w dniu, kiedy zmarła moja babcia i że jest wielce prawdopodobne, iż babcia popełniła samobójstwo.
Moja chłodna i profesjonalna pani doktor spojrzała na mnie tak, jakby dostała cios prosto w twarz. Nie zbyła tej informacji, ale przeprowadziła ze mną wnikliwy wywiad, który pomógł przede wszystkim mnie zrozumieć, co tak naprawdę się stało. Wyparłam z siebie świadomość okropności tego faktu. Zanegowałam całą tragedię, jaką przeżyłam ja sama, jak i moja rodzina, która ów fakt również przemilczała, udając cały czas, że wszystko jest OK, a nestorka rodu odeszła jako szacowna i zasłużona osoba. Słowem nikt nie pisnął, że od dawna nie chciała żyć i że kilkukrotnie po śmierci dziadka targała się na swoje życie. Że pod maską licznych chorób ukrywała tę jedną, z którą szła niemal od swoich narodzin. Lekarka zapytała, na co zmarła babcia. No właśnie, na co? Przeszukałam pamięć i jedyne, co znalazłam, to kolejne informacje o tym, jak skutecznie samą siebie wykańczała, np. poprzez nałogowe zażywanie hurtowych ilości "Goździkowej", odmawianie rehabilitacji po złamaniu ręki, psucie relacji z otoczeniem, czyli własnymi dziećmi i wnukami...
Pojęłam w jednej chwili, jaka to jest straszna tragedia. Wyobraźcie sobie, że ktoś w Waszej rodzinie próbuje popełnić samobójstwo. Znam takie rodziny, wiem, jak to przeżyły, wiem, jakim to było wstrząsem i jak bardzo ich zmieniło... U nas nic-się-nie-stało. Myśmy to wypchnęli ze świadomości, przechodząc nad tym do porządku dziennego, tak jak nad wieloma innymi sprawami podobnej wagi (alkoholizm wujka, wzajemna nienawiść, kradzieże, kłamstwa). Pod grubą warstwą wyuczonej obojętności znajdują się niezliczone rodzinne tragedie, które dotyczą TYLKO tej jednej, mojej, rodziny. Z takiego środowiska wyszłam, tak mnie wychowywano. A największą tajemnicą było to, że dziadkowie byli dwojgiem nienawidzących się ludzi, i że w tej nienawiści i jej tuszowaniu wyrosło jedenaścioro dzieci, a potem całe pokolenie wnuków. Ostatnie, co było ważne, to szczęśliwe i spełnione życie... kogokolwiek. Kiedy na obiedzie dzień po pogrzebie, wobec niezliczonych głosów narzekań i utyskiwań na własny los, odezwałam się, że jestem bardziej niż szczęśliwa i że w dodatku mam świetną pracę... w odpowiedzi usłyszałam łomot opadających szczęk. Wyłamałam się ze starego schematu, bardziej niż się spodziewałam. Bo nawet jeśli coś mi się układa, to się przecież o takim nietakcie nie opowiada głośno.
To nie jest tak, że moja rodzina jest do gruntu zła. Jest w niej wiele Pragnienia Miłości (tak bardzo niezaspokojonego), wiele przejawów ciepła i serdeczności. Okraszone jest to jednak ciągłym rozchwianiem emocjonalnym, bezustannym poczuciem winy, obarczaniem się tą winą nawzajem, zazdrością. Sprawia to, że nie da się z nimi żyć. Tzn. ja już nie potrafię. Nie naprawię ich - naprawianie samej siebie kosztuje mnie nazbyt wiele. Jednak wydarzenia z maja pokazały, jak głęboko wciąż jestem zakorzeniona w ich systemach wartości i sposobie myślenia. To trudne dla mnie, ale wiedza ta nie powinna mnie dołować, a raczej dawać nadzieję, że Opatrzność zawsze wskaże, co jest jeszcze do zrobienia.
Zarówno neurolog, jak internista jednym głosem powiedzieli: "Musi się pani o siebie bardzo troszczyć. Trzeba mieć na uwadze swoją wrażliwość i nie ignorować żadnych objawów depresji." Myślę, że trzeba ich posłuchać, myślę, że trzeba słuchać każdej mądrej i życzliwej uwagi. Nie może mi przecież jakaś choroba stanąć na drodze do Szczęścia.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości