Pisałam o wzajemności... że jest potrzebna. Tylko nie napisałam, jak trudno jest ją przyjąć z ufnością. Mnie jest trudno.
Nauczyłam się być kimś, kto ciągle daje z siebie (choć nie zawsze mądrze i we właściwym momencie). Nauczyłam się być "popieprzoną egocentryczką" , która musi wszystko sama zrobić, żeby nie wyszło, że przypadkiem coś zostało zainicjowane nie przeze mnie. Nie oddawałam pola tym, którzy chcieli kochać mnie. Pan Przemocowy bardzo mi przy tym się wpasował, był po prostu chodzącym ideałem dla kogoś takiego jak ja. Mogłam swobodnie użalać się nad sobą i swoją "wielką miłością", rozpaczać nad brakiem wzajemności i wynosić pod niebiosa moje... poświęcenie.
Nie będę opisywać bolesnej lekcji, jaką dostałam, ażeby się tego oduczyć. Grunt, że podziałało. Jednakże nauka przyjmowania Miłości - zwłaszcza od tych, których sama kocham najmocniej - to mozolna praca. Najpierw byli ci, na których mi tak bardzo nie zależało. Potem poziom trudności podnosił się i trzeba było "przełknąć" gesty tych, na widok których mocniej mi bije serce. No i nadszedł dzień, w którym powiedziałam "DOŚĆ!" Najzwyczajniej w świecie wymiękłam. Pokonał mnie mój egoizm. Coś za bardzo nie zależało ode mnie, wyszło od drugiego, bez mojej ingerencji (od TEGO drugiego, który znaczy dla mnie więcej). Nie! tego się nie dało wytrzymać. Zaczęłam kopać i kąsać słowem, gestem, miną... Widziałam niedawno film z Natalie Portman, z pozoru głupawą komedię o tym, jak się para umawia na seks-związek-bez-zobowiązań. I kiedy chłopak wyznaje jej, że ją kocha, ona zaczyna go okładać, ile wlezie. Choć to wydaje się żenujące, rozpłakałam się przy tej scenie. Czuję się jak Sara, córka Raguela, której ciągle pilnuje zły duch Asmodeusz, i ukatrupia wszystkich jej mężów. Z tym że zabijaich moimi rękami. Sara doszła do punktu, gdy miała już na szyi zawiązany sznur wisielca i dopiero ta sytuacja graniczna odwróciła bieg wydarzeń, bo chyba dopiero wówczas - podobnie jak ja - oddała się bezwarunkowo w ręce Stwórcy, dając Mu nareszcie pole do działania.
"Dać pole do działania" - tak chyba najtrafniej można to określić. Pozwolić Bogu działać w drugim człowieku. Zaufać Mu, choćby się wydawało, że sprawy idą w złym kierunku. Nie wykonywać nerwowych ruchów, nie zadręczać się, nie wyrywać... a już najgorsze, co można zrobić, to ZMUSZAĆ. Bo czy mogę dostać coś lepszego od drugiego, jak jego wolną wolę??? Czy i nie tego chce od nas Bóg? Tylkotego... i niczego więcej.
Próby wpłynięcia na czyjąś wolę wynikają często z tego, że mamy w głowach jakiś swój scenariusz zdarzeń. Mało tego - mamy w nich zafałszowany obraz tej drugiej osoby. Nie staramy się drugiego poznać, zrozumieć, że Miłość, którą możemy od niego dostać, niekoniecznie przybierze od razu taką postać, jakbyśmy chcieli, ale nie zmieni to faktu, że jest to Miłość. Rozeznawanie nie przychodzi łatwo, nawet jeśli Bóg daje jasne sygnały, że to Jego Wola. Łatwiej skierować swoje myśli w stronę pewniaka,który nie rokuje dobrze... bo nie trzeba się będzie zmagać z bólem, jaki zadaje Miłość.
Wciąż jest to dla mnie niepojęte: dlaczego to boli? Gdzie nastąpiło to "uszkodzenie" na duszy? Nie wiem zresztą, czy jest to aż tak ważne... Może lepiej skupić się na tym, by się zacząć naprawiać. Szkoda czasu na zatrzymywanie się nad przeszłością. Wystarczy pogodzić się z faktem, że boli i już, ale też z tym, że to ja mam problem, a nie ten, kto kocha.
Chciałabym jednak być w tym temacie dobrze zrozumiana. Nie piszę o Miłości tylko w kontekście zakochania, jakie jest między kobietą a mężczyzną. Mam na myśli Miłość pod każdą postacią. Jeśli chodzi o moją rodzinę, nie dostałam zbyt wiele... w zasadzie z perspektywy czasu i różnych wydarzeń widzę, że nic nie dostałam, poza różnymi obciążeniami. Natomiast rodzinę zastąpili mi zupełnie obcy ludzie, w momencie gdy pogodziłam się ze smutnym faktem, że krewniaków mam takich, a nie innych i "trudno - świetnie", jak mawia moja znajoma, trzeba z tym żyć. Otworzyłam się wtedy na innych. Obowiązki rodzicielskie wypełnili więc wobec mnie ludzie, którzy sobie tego nawet nie uświadamiają. Po prostu otworzyli swoje serca, a ja miałam na tyle rozumu, że to przyjęłam. Zrozumiałam po jakimś czasie, że sam Bóg się poprzez nich udziela, bo oni przecież przychodzą i odchodzą (albo ja się gdzieś przemieszczam), a On JEST zawsze w moich myślach i sercu. Dostałam więc i tych, którzy są dla mnie jak rodzeństwo. Potem przyszedł czas na znajomych bliższych i dalszych, aż pojęłam, że najpełniej Bóg mi się udzieli w małżeństwie, bo kwestia klasztoru czy życia w pojedynkę upadła po wielu doświadczeniach i modlitwach. Zrobi to jednak wówczas... gdy będę całkowicie gotowa na przyjęcie takiej Miłości. A gotowa póki co nie jestem, sądząc po moich ostatnich wybrykach (które de factowyczynia moja podświadomość). Jeśli bowiem ciężko mi przyjąć przejawy wielkiej dobroci i oddania od osób z najbliższego kręgu, to jak się ogarnę z Miłością, która zakłada oddanie za mnie Życia? Jak zareaguję na Miłość Oblubieńczą, gdy w oczach mężczyzny zobaczę samego Jezusa, kochającego mnie z tak wielką mocą? Ucieknę albo, co gorsza, przyleję z całej siły (jak to już kiedyś mało nie zrobiłam).
A jednak są postępy:) znaczące. Jezus przyszedł na świat i stał się Człowiekiem nie po to, żebyśmy nie zasmakowali spełnienia. Czasem jednak potrzeba na to więcej wysiłku, a im więcej go trzeba, tym bardziej jestem przekonana, że warto, bo tym większa czeka mnie Radość.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości