Kiedy podejmuje się decyzję o niewiązaniu się z kimkolwiek (mam na myśli kogoś podobnego do mnie, kto stwierdza, że się po prostu póki co na związkowanienie nadaje), na początku najtrudniej jest ze sobą. Mimo że poczułam odejmowanie z moich pleców niewidzialnego ciężaru, pojawiły się, co naturalne, opory wewnętrzne, wynikające z tego, że stara natura domagała się zaspokajania swoich chorych potrzeb. Strasznie ciężko było przekonać samą siebie do tego, co przyjęłam na drodze logicznego rozumowania. Musiałam zwalczyć w sobie złe schematy myślenia o sobie, o swoich potrzebach, o swojej przyszłości...
Dojście do dnia, kiedy napisałam tekst "Byt", było długą i bolesną wędrówką. Złamałam jednak nareszcie w sobie coś, czego nie nazwałabym rozumowaniem, ale podświadomą kalką myślową.Nie było w tym bowiem świadomego myślenia, tylko narzucający się bezwiednie sposób patrzenia na konkretne zagadnienia. Na przykład dbania o siebie. Myśląc o sobie jak o nieśmiertelnym JA, spojrzałam na swoją osobę w ujęciu szerszym niż życie doczesne, ale spojrzałam REALNIE, a nie jedynie hipotetycznie, że być-może-się-wydarzy-kiedyś-tam... To z kolei podniosło w moich oczach moją wartość.Dlaczego? Bo dotarło do mnie, że skoro miał ochotę i fantazję mój Stwórca uczynić ze mnie byt, który już NIGDY nie przestanie istnieć, a w dodatku poświęcił dla niego tak wiele z Siebie, to znaczy, że naprawdę jestem wiele warta, choć nie w rozumieniu ludzkim. Tak, dokonało się przewartościowanie iście Boskie.
Podświadoma kalka myślowanarzucała mi postrzeganie siebie jako kogoś, kto musi spełnić konkretne wymogi, by móc sobie zasłużyć na takie czy inne dobra materialne bądź duchowe. W sumie zadziwia mnie fakt, że tak długo do tego dochodziłam, bo już przecież wiedziałam, że przed Bogiem realną wartość ma tylko to, co czynię świadomym aktem woli. Uwiązana jednak byłam bardzo ludzkim pojmowaniem człowieka.
Wartość człowieka określana jest w walucie, która obowiązuje aktualnie w danym społeczeństwie, a konkretnie w narzucanych przez nie kryteriach. One są niebywale silne. Ale pierwszym krokiem do wyrwania się z ich toksycznych więzów jest praca wewnątrz siebie. I chyba krokiem jedynym, bo nie da się zmiany sposobu myślenia na nikim wymusić siłą ani inną perswazją. Komuś może się wydawać, że obecnie tą walutą jest pieniądz albo stan posiadania w ogóle; może też popularność albo osiągnięcia zawodowe... Nic bardziej mylnego. Jest nią bycie-z-kimś. Po prostu. To ono winduje nas bądź pogrąża w społecznej drabinie hierarchii relacji międzyludzkich.
To właśnie relacje międzyludzkie są czymś, na czym nam najbardziej zależy. Nie ma prostszej drogi, by skazać się na ostracyzm, jak żyć w pojedynkę. Odczułam to podczas firmowej imprezy integracyjnej, na którą zaprosiłam kolegę. Gdy tylko się zjawiliśmy, od razu wiedziałam, że był to dobry pomysł, oszczędzający mi wielu przykrości. Ten, kto był sam, zaliczył ów dzień do najmniej udanych w życiu. Niewidzialne tarcia, niewypowiedziane słowa, krzyczące spojrzenia... ale i komentarze. No i widok twarzy dziewczyny, w życiu osobistym samotnej, która zobaczyła wchodzącego kolegę z firmy, na codzień otwarcie do niej startującego,prowadzącego za rękę swoją dziewczynę. Wiem, co czuła... wiem bardzo dobrze.
Samotność daje nam najbardziej popalić. Ale nie dlatego, że jest zła, lecz dlatego, że we własnych oczach czujemy się gorsi. To jest wewnętrzne piekło samo-poniżenia. Zupełnie niepotrzebne cierpienie. Zupełnie bezsensowne. Lepiej uwolnić się od trądu samotności, nawet kosztem siebie i swojego dobra, niż w tym żyć. Dopiero wtedy zasługujemy na prawo do czucia się szczęśliwym... a nawet jeśli nie jesteśmy, to przecież nieważne, grunt, że kogoś-mamy. Trąd zmyty.
Jestem trędowata. W oczach innych ludzi (bardzo konkretnych osób). Ale nie jestem trędowata we własnych. Obmyłam się siedem razy w wodach Jordanu, też nie do końca wierząc, że to pomoże. I pomogło. Z gładką jak u niemowlęcia skórą swojej świadomości ruszyłam ku Życiu... i odbiłam się o twardy mur. Ten mur jest w ludziach. On jest w moich młodszych koleżankach, które unikają bliższych kontaktów ze mną, bojąc się, że się zarażą. Jedna, druga, trzecia, w piątek czwarta... nie tylko odsunęły się na bezpiecznąodległość, ale obrzuciły stekiem prawd życiowych. "Ja NA PEWNO nie dopuszczę do tego, by być sama do trzydziestki (w domyśle: nie tak jak ty)", "Ja mogę sobie pozwolić na mieszkanie z mamą, bo mam dopiero 24 lata... mam CZAS", "Ja czuję, że muszę z-kimś-być, mam taką potrzebę, po prostu muszę... jestem NORMALNA". Widzę w ich oczach przerażenie. Ale zobaczyłam też coś, co zraniło mnie najmocniej: pogardę. Zwłaszcza jedna. Naprawdę ją lubię, a ona mną gardzi. Wywyższa się... i umiera ze strachu, że ona też będzie musiała... tak jak ja...
Nierozumne stworzenia. Tak jak ja byłam nierozumna. Bo sama sobą gardziłam z całego serca, wyniszczającą pogardą odbierającą mi prawo do normalnego życia. Doszłam do wszystkiego ciężką pracą i to je przeraża najbardziej - że się trzeba starać, z czegoś zrezygnować, coś poświęcić, np. marzenia o rychłym bajkowym ślubie, na rzecz... bycia szczęśliwą istotą ludzką. Iluzja szybkiego dochodzenia do pełni szczęścia rujnuje całe społeczeństwa, jak choćby te, które dały się nabrać na życie na kredyt. Podobnie jest z życiem osobistym, tyle że dramaty są tu o wiele, wiele większe.
I na koniec o jeszcze jednym murze. Wysłałam przez internet zapytanie o kredyt. Oddzwonił miły pan i cały czas zwracał się do mnie per "państwo". Ciężko się było wtrącić i powiedzieć, że to nie "państwo" chcą go zaciągnąć, ale JA chcę. W słuchawce zapadła nagle znacząca cisza. A potem usłyszałam już nieco inny ton...
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości