Wyobraź sobie, że coś Cię nagle w nocy budzi i zmusza do odpowiedzenia na jakieś pytanie. Ono brzmi w głowie i nie daje zasnąć, dopóki się na nie nie odpowie...
"Po co jest ludziom małżeństwo?" - obudziło mnie i nie dało spać. Padło w momencie mojego życia, gdy odpowiedziałam sobie, po co nie jest. To znaczy ludziom się wydaje, że wiedzą i z tych powodów się z drugim człowiekiem wiążą, ale czy to są rzeczywiście powody?
Czy jest po to, by się wywiązać z jakiegoś społecznego obowiązku? Kiedyś był podatek dla tych, co się nie żenili, więc na upartego można było myśleć, że tak; że tak trzeba, bo nie ma innej opcji na życie. Jeśli mam być szczera, wolę nawet ten podatek zapłacić, niż wychodzić za mąż dla zaspokajania społecznych interesów. Czy może małżeństwo jest po to, by było łatwiej wziąć kredyt mieszkaniowy (czy też kredyt jakikolwiek) i aby łatwiej było żyć? Co wówczas zrobić ma ktoś, kogo małżonek/małżonka straci źródło dochodu i nijak nie może go znaleźć? Czy umniejsza to jego/jej małżeński status? A może małżeństwo jest po to, by mieć dzieci? Tylko co wtedy z parami bezdzietnymi albo dziećmi nieślubnymi? Przedłużanie gatunku także jakoś nie wygląda mi na główny powód wiązania się na całe życie.
Nad tym problemem zastanawiałam się kiedyś wspólnie z kolegą. On jest żonaty, twierdzi, że szczęśliwie, a ja nie mam powodów, by mu nie wierzyć, bo to widać i słychać w jego głosie. No i w sumie nic innego - poza byciem szczęśliwym człowiekiem - nie przyszło nam do głów. Ale... pytanie pozostało i, jak widać, nie daje mi spokoju nawet we śnie.
Jestem kobietą co najmniej samodzielną, zdolną się utrzymać, zapełnić sobie czas, zainwestować w swój rozwój wewnętrzno-zewnętrzny. Jestem szczęśliwa. Poczucie spełnienia nie jest mi obce. Relacje z otaczającymi mnie ludźmi zadowalają mnie, nawet jeśli uważam, że jest wciąż wiele do zrobienia. Jeśli dobrze się zastanowić, małżeństwo nie jest mi potrzebne,tzn. nie widzę obecnie żadnego powodu, by wiązać się z kimkolwiek na zawsze, jak tylko... wewnętrzne Pragnienie. A jego nie ma. Coś, co brałam kiedyś za "chęć" zamążpójścia, okazało się być próbą zamaskowania swoich niedoskonałości, wypełnieniem luki, którą powinnam była wypełnić sama, znalezieniem miłości, której nie dostałam w domu. Zupełnie szczerze też powiem, że myślałam o poprawie swojej sytuacji materialnej... I co? Nic z tego nie pozostało we mnie. NIC.
Bóg doprowadził mnie do tej chwili bardzo konkretnymi żądaniami. Wypełniałam Jego kolejne nakazy, nie zawsze wiedząc, dokąd mnie to zaprowadzi. Czasem się kłóciłam, płakałam, nawet krzyczałam. Ale słuchałam się i rozważałam w swoim sumieniu, że nie ma powodu, by Mu nie ufać... Poprowadził mnie bezpiecznie do poznania siebie, do odkrycia nieśmiertelnego JA, które już NIGDY nie zniknie. Zrozumiałam, że ofiarowany mi obecnie czas jest po to, by przygotować swoją duszę do Wieczności, bo po śmierci ciała już nie będę miała takiej sposobności i wejdę tam dokładnie taka, jaką będę, gdy skończy się moje ziemskie wędrowanie. Dlatego wiem, że czasem warto zrezygnować z czegoś pozornie wartościowego na rzecz tej chwili, gdy przekroczę próg Domu Ojca. Warto zrezygnować z tej "chęci" małżeństwa, jeśli On o to poprosi... Ale On prosi, bym się zastanowiła i odpowiedziała sobie na pytanie: "PO CO JEST MAŁŻEŃSTWO?"
Ja wiem, że Sakrament ten najdoskonalej obrazuje Miłość Boga do stworzeń. I dopiero, gdy od takiego założenia wychodzę, mogę spróbować na to pytanie odpowiedzieć.
Bóg jest w nas szaleńczo zakochany. Byłam zakochana - umiem to sobie wyobrazić. Pan Przemocowy wie, na co jestem gotowa dla ukochanej osoby. Zdolna byłam bez pieniędzy, pracy, znajomości przyjechać do obcego miasta, błąkać się po ulicach i być zaczepiana przez alfonsów, chodzić głodna miesiącami, brać każdą pracę, która się trafiła... i wiele innych rzeczy, o których nie wie... I wiem, co czuje, gdy się człowiek na to wypina. I całuję swego Stwórcę po stopach za to, że pozwolił mi to poznać. Gdy widzę Jezusa na Krzyżu, wiem, że tego Ognia nie da się ugasić, bo On Sam jest tym Ogniem. Jeśli ktoś się zakocha, też to zrozumie. Miłość wszystko czyni lekkim. Dlatego nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy związuję się z kimś, kogo nie kocham i gdy ktoś nie kocha mnie, bo np. coś dzięki temu zyskam, poprawi się moja kondycja finansowa, koleżanki mi będą zazdrościć, poczuję się dowartościowana. Dlaczego? Bo jak inaczej to znieść? To ciągłe przebywanie razem, wytrzymywanie swoich wad, szarego dnia? Do tego potrzebna jest Miłość Oblubieńcza. Teresa Martin mówiła, że Bóg jest ślepy. On jest ślepo zakochany, zdaje się nie widzieć, jacy jesteśmy. Doświadczając stanu zakochania, naprawdę się do Niego zbliżamy. To jest jakieś Misterium, którego nie da się opisać słowami, które trzeba przeżyć...
Jest jednak małe "ale". Już o tym pisałam: człowiek o źle ukształtowanym JA nie doświadczy Zjednoczenia ze Stwórcą, nie zazna tego Nieba już na Ziemi. Człowiek, który świadomie się z tego "wypisał", nie włożył wysiłku w pracę nad sobą, nie usłuchał tego, co do niego mówi Bóg przez Swojego Syna, bo w Nim jest tylko możliwe dojście do człowieczeństwa pełnego, w absolutnym poddaniu się Jego Woli. Jest przy tym, wbrew pozorom, bardzo sprawiedliwy. Pracowałam z osobami upośledzonymi i wiem dobrze, do jakiej doskonałości potrafi je doprowadzić w ich codziennym zmaganiu się z cierpieniem.
Wracając do kwestii małżeństwa. Jeśli znajduję w nim analogię do Zjednoczenia z Bogiem, od razu widzę, że do Sakramentu nie mogą przystąpić osoby, których JA jest nieukształtowane albo zniewolone nieuporządkowanymi przywiązaniami, zwłaszcza do rodziców. Proszę zwrócić uwagę na fakt, iż JEDYNYM zdaniem powtórzonym w Piśmie Świętym trzykrotnie jest to:
„Dlatego to opuszcza mężczyzna ojca swego i matkę i łączy się z żoną” (Rdz 2,24)
Jest to fragment z Księgi Rodzaju, ale mówi go także Jezus, a potem święty Paweł. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dojrzałość wewnętrzną człowieka można poznać po tym, czy umiał uwolnić się od domowych przywiązań, by podążyć swoją drogą. Dla wielu rodziców jest to nie do pojęcia, ale dla nich także jest to test na dojrzałość... ich związku.
Rozumiem dziś coś, co jeszcze rok temu było jakby poza moją świadomością (nie chciałam tego do niej dopuścić). Żeby stanąć z drugim człowiekiem przed ołtarzem, potrzeba nie tylko być dorosłym i w miarę odpowiedzialnym. To jest decyzja, która może być podjęta tylko przez tych dwoje, dlatego też jest to Sakrament, którego udzielają sobie oni nawzajem, a nie ksiądz, który ich związek tylko błogosławi. Nie do przyjęcia jest sytuacja, gdy motywy, które nimi kierowały, były inne niż pewność, że chcą tego tylko ich dwa ukształtowane JA.
Nigdy nie sądziłam, że dojdę do chwili, kiedy małżeństwa nie "chcę". Wydawało się, że jestem po prostu opętana myślą o tym, czemu mnie nikt-nie-chce(co oczywiście nie było prawdą). Jeśli tylko coś zdawało się iść nie tak, jak powinno, zadręczałam się przekonaniem, że gdybym miała męża, to byłoby lepiej... Śmiech mnie ogarnia i przerażenie, że naprawdę mogłam się uprzeć i nie słuchać tego, co się do mnie mówi. Już wiem, że pytanie o zasadność małżeństwa jest nie do końca trafione. Ono jest, tak jak jest nieskończona Miłość naszego Stwórcy do nas. I tak jak Ona daje człowiekowi wszystko, co jest mu tak naprawdę potrzebe: życie, siłę, szczęście, radość, spełnienie - bez względu na okoliczności, czas i miejsce, w których przyszło nam żyć... Nie jest zasadne również ocenianie jakości czyjejkolwiek egzystencji na podstawie tego, czy ma męża/żonę, czy nie. To się po prostu niektórym przytrafia, a innym nie. I tylko Bogu wiadomo dlaczego...
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości