Koleżanka poskarżyła mi się kiedyś na swoich rodziców, że... nie chcą jej poznać. Z niekłamanym żalem mówiła o tym, że nigdy nie obchodziło ich to, jakim jest człowiekiem, co ją tak naprawdę interesuje, kim jest... Dokładnie ten sam błąd popełniała moja matka, ale robi tak większość znanych mi ludzi, którzy mają dzieci.
Inna koleżanka, która na dniach urodzi córkę, mówi do mnie podekscytowana, że jest strasznie ciekawa, jaka ona będzie. Po raz pierwszy spotykam się z postawą, gdy matka czeka na swoje dziecko jak na człowieka, który jest odrębną istotą, przynoszącą na ten świat własny zestaw cech charakteru, którego się jeszcze nie zna, co do którego nie zakłada się z góry, jaki ma być, byśmy byli zadowoleni.
Dość często spotykam się z postawą rodzica zdziwionego, że jego dziecko jest kimś innym, niż się on spodziewał. Najbardziej zaskoczona była moja matka. Była wręcz zdegustowana, gdy się okazało, że jestem, kim jestem. Wymuszała na mnie zmiany myślenia, postępowania, mówienia... Wbijała mnie latami w mój ciasny gorset, który deformował mi duszę i ciało, pchając mnie prosto w ramiona śmierci, która wydawała się być jedyną ucieczką od tej udręki.
Skąd się w nas bierze ta zachłanność? Dlaczego dązymy do zniewalania innych, staramy się zdusić ich indywidualność, zaprzeczyć istnieniu JA? Jaki mamy w tym interes?
Tak naprawdę nie umiem do końca odpowiedzieć na te pytania. Może wyjaśnieniem tej zagadki jest fakt, że my sami również byliśmy w ten sposób dręczeni, nie nauczono nas, że można z człowiekiem postępować inaczej. I nie jest to domena naszych czasów, ale cała historia ludzkości niesie ze sobą dramat braku szacunku dla osoby ludzkiej, z którego jedynym wyzwoleniem jest nauczanie Jezusa. Moje osobiste próby zrozumienia Ewangelii doprowadziły mnie do samej siebie. Nieskupiając się na sobie, odnalazłam JA, ponieważ uwierzyłam swojemu Zbawicielowi, że On wie najlepiej, jak mnie prowadzić. Sama nigdy bym nie dotarła do takiego poznania, kim jest człowiek, choć pokusy były i są dość silne. Daliśmy się nabrać diabłu, że możemy decydować o tym, kim jesteśmy. Możemy się nawet definiować, mówić na swój temat bzdury, które, ubrane w odpowiednie słowa i przepisy prawne, zaczynają obowiązywać przed Prawem Naturalnym.
Nie było łatwo dać się przekonać Jezusowi i zaufać Mu całkowicie. Było to o tyle trudne, że całkowicie uzależniona byłam od matki. Zrobiła ze mną coś, co jest tak naprawdę zupełnie powszechne. W wojsku nazywa się to nadużywaniem zależności służbowej. Dla dziecka bowiem rodzic jest kimś jak Bóg. I to właśnie rodzic powinien pokazać swojemu dziecku, że tym Bogiem nie jest... ale najczęściej tego nie robi. Bardzo wygodne jest ustawienie się w roli kogoś wszechmocnego, kto stanowi prawo i porządek, kto się nie myli i jednym słowem lub gestem może unicestwić. A tymczasem Ewangelia mówi wyraźnie, że tylko Królestwo Boże możemy przyjmować jako dzieci: bezkrytycznie, bez cenzury, z pełnym zaufaniem - dokładnie tak, jak małe dzieci przyjmują to, co mówią rodzice i co z nim robią. Bo tylko Bóg jest nieomylny i tylko On wie, czego naprawdę nam potrzeba. Dojrzały rodzic (wcale niekoniecznie wierzący) nigdy nie postawi się w roli Boga. Nie pozwoli mu na to świadomość własnej słabości i ułomności. Nauczy za to swoje potomstwo być samostanowiącą o sobie jednostką, której decyzje, choćby najbardziej kontrowersyjne, przyjęte będą z szacunkiem.
Jezus odprzedmiotowił mnie. Dzięki Niemu zaczęłam istnieć świadomie jako jednostka, nawet jeśli aktualnie znajduję się w jakiejś społeczności. Żaden inny człowiek - a nawet On Sam - nie może mi odebrać wolnej woli, prawa do decydowania o sobie. Nawet w sytuacji największego zniewolenia zewnętrznego nikt poza mną nie zdecyduje, jaką postawę przyjmę, co będę mówić, co będę myśleć, jakie gesty wykonam... Wolność jest stanem umysłu. Najgorszy obóz koncentracyjny można mieć tylko we własnej głowie. I z tego chce nas Stwórca uwolnić, On chce uchronić nas przed zatraceniem siebie. Trzeba Mu tylko zaufać.
Odkrycie, że matka niekoniecznie wie, co jest dla mnie dobre i wcale niekoniecznie dobrze postępuje, najpierw mną mocno wstrząsnęło... Potem przyniosło wolność. Przestałam bowiem brać na siebie jej winy. Przestałam ją "chronić". Zajęłam się sobą i swoim wnętrzem. Skupienie się na sobie było piekielnie trudne, bo stanęłam twarzą w twarz z autentycznymi demonami. To przypominało gruntowne sprzątanie domu, w którym znajdują się zdechłe myszy i całkiem żywe pająki - starałam się sobie wmówić, że ich tam nie ma. Były i wcale nie chciały się łatwo usunąć. Dalej nie chcą. Ale proces się rozpoczął, a gdy zobaczyłam pierwsze efekty, gdy okazało się, że tu się naprawdę da mieszkać i nigdzie nie trzeba uciekać, np. w nałogi, nawet to polubiłam. Nie muszę chyba mówić, że wiązało się to z polubieniem siebie. I gdy z podobną uważnością zaczęłam patrzeć na innych ludzi - ich też polubiłam. Mało tego, zaczęłam sympatią darzyć własną matkę, rozumieć ją, choć nie rozgrzeszać. Bo pracę, którą wykonał Sam Bóg we mnie, powinna była zrobić ona, ale też mój ojciec. Zaczęłam więc rozumieć, co to znaczy być rodzicem, jaka to odpowiedzialność - sprowadzić na świat człowieka, zupełnie innego niż ja, dla którego będę całym światem, a którego trzeba do świata wprowadzić, pracować nad budowaniem jego JA, uczyć dokonywać wolnych wyborów, szukać Woli Bożej w sobie... i tę Wolę szanować, nawet jeśli mnie się ona nie będzie bardzo podobać, bo to będzie JEGO Wola, nie moja.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości