Zasznurowana Zasznurowana
629
BLOG

Chcieć, czy nie chcieć? To dopiero pytanie!

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 22

 Sprawa koleżanki M kosztowała mnie sporo nerwów. Bardzo się lubimy, ale przyszedł taki dzień, gdy nasze "lubienie" poddane zostało próbie. M ciągle związywała się z facetami, którzy niekoniecznie dobrze ją traktowali, ale ona – podobnie jak ja kiedyś – nie widziała związku między swoim zachowaniem, a tym traktowaniem. Nie udało mi się nigdy przekonać jej do tego, że to nie przypadek, iż kolejny jej związek do złudzenia przypomina poprzedni. Mnie zaś jej uparte pakowanie się w kłopoty pozwoliło jeszcze mocniej przekonać sięo tym, jak wielkie znaczenie ma wewnętrzna postawa kobiety na to, jakich mężczyzn do siebie przyciąga. Miałam z nią jednak ciągle pewien "kłopot": nie mogłam znaleźć źródła tych jej porażek, tak jak w przypadku siebie upatrywałam ich w błędach wychowawczych mojej matki. Ale nie naciskałam, czułam, że jak będzie gotowa, sama mi o tym opowie. Poza tym jej decyzja o związaniu się z B, który dopiero co "startował" do mnie, wzbudziła we mnie nie tyle dyskomfort, co mnie po prostu zirytowała, zwłaszcza że pan B najmocniej się zalecał, gdy... już byli razem, o czym ja nie wiedziałam. Gdy podczas jakiejś rozmowy opowiedziałam o jego zachowaniu, wypaliła: "Bo my jesteśmy parą". Nie muszę chyba mocno wyjaśniać, jak się dziwnie poczułam... Ale nieważne. Przez dłuższy czas drogi się nam rozchodziły. Od osób trzecich dowiadywałam się o kolejach tego związku, że gdzieś pojechali razem, że zamieszkali ze sobą itd. M ciągle nalegała na spotkanie, ewidentnie chciała mnie o czymś poinformować, aż cała się trzęsła. Dziwiło mnie tylko to, że chce się zwierzać mnie, a nie jednej ze swych "przyjaciółek", które – w przeciwieństwie do mnie – zawsze kibicowałyjej związkom.I w końcu jej się udało mnie złapać. Jakie było moje zdumienie, gdy okazało się, że wcale nie chce ze mną mówić o swym cudownym związku z B, ale o tym, jak dają jej do wiwatu... rodzice. No i ta łamigłówka zaczęła się powoli rozwiązywać. Ona była z tymi facetami, żeby zadowolić rodziców. Po prostu. Nie dla siebie, ale dla nich. Pamiętam, że często opowiadała, jak to są dla niej dobrzy, jak są zaangażowani w "pomaganie" jej. Mnie to zawsze pachniało czymś więcej niż tylko nadopiekuńczością, zwłaszcza że M jest w tym samym wieku co ja. W czasie rozmowy z nią zdałam sobie sprawę, że ona miała podświadomie nadzieję, iż jak nareszcie – zgodnie z ich życzeniem – wejdzie w stały związek, dadzą jej spokój. Nie dali. Przeciwnie – ich ingerencja w każdy aspekt jej życia tylko się nasiliła. Kupili jej mieszkanie, więc wtrącają się w to, co w nim ma. Wymusili na niej związanie się z mężczyzną, więc teraz próbują mówić jej, jak ma ta relacja wyglądać. A M i B mają SWOJE zdanie w tym temacie, bez względu na to, czy bardzo się kochają czy nie... i – co najważniejsze – mają do tego święte prawo.

Dlaczego w ogóle piszę o tej historii? W poprzednim wpisie poruszyłam temat tego, jak kobieta jest postrzegana przez mężczyzn, jaką ją niektórzy mężczyźni chcą widzieć. Mówi się nam, co powinnyśmy chcieć, co mamy robić, jak żyć... Ale niemal nikt nie uczy nas, że najważniejsze, co mamy wiedzieć, to to, czego chcemy MY.

KOBIETA MUSI WIEDZIEĆ, CZEGO CHCE!

Musi, bezwzględnie. Nie jest ważne to, czego chcą jej rodzice, nawet jeśli wydaje się, że chcą-jak-najlepiej. Nie jest ważne, co mówi o niej profesor Lew-Starowicz, co podają media, a nawet ksiądz na ambonie, bo on też w większości przypadków rozpatruje ją w kategoriach biologii. Dlaczego jest to tak ważne? Bo jak kobieta wie, czego chce, umie rozeznać, co dzieje się w jej sercu (JEJ i tylko JEJ), to może z dużym prawdopodobieństwem powiedzieć: "Tego chce ode mnie Bóg". Tak jak każdy człowiek (a kobieta też jest człowiekiem, jakby ktoś zapomniał), który ma wolne od różnych zniewoleń JA. Zniewolone JA nie ma np. szansy na osiągnięcie wewnętrznej doskonałości, która prowadzi do Zjednoczenia przemieniającego ze Stwórcą. Wiem, co piszę, jestem tego absolutnie pewna. Tak na logikę nawet: jak ktoś z osobowością symbiotyczną i ze skłonnościami do wchodzenia w toksyczne relacje podejmie samodzielnie decyzję o bezwzględnym oddaniu się Bogu. Po tym min. poznałam, że coś jest ze mną nie tak, gdy wszystkie moje starania kończyły się fiaskiem, bo za każdym razem z hukiem odbijały się o moją matkę, zamieszkującą moją głowę jak jakiś hologram. Trzeba się go było pozbyć, żeby w ogóle ruszyć z miejsca w rozwoju wewnętrznym. To JA miałam podjąć decyzję o takim wyborze drogi życiowej. Tak samo koleżanka M powinna sama podjąć decyzję, z kim i czy w ogóle chce spędzić życie, a już zwłaszcza, jak sobie chce je "meblować". Rodzice jej jednak tego nie nauczyli, bo... nie chcą. W ich interesie nie leży jej wolność, rozwój osobowościowy, samostanowienie o sobie. Oni chcą wciąż mieć małą córeczkę, której będą mówić, co ma robić i myśleć. Są tak samo zachłanni jak moja matka. Podejrzewam, że wynika to z ich osobistych problemów w związku, które maskują właśnie poprzez kierowanie życiem swoich dzieci, bo gdyby zostali ze sobą sam na sam, mogłyby wyjść na światło dzienne jakieś stare demony.

Oczywiście powiedziałam M, że to nie rodzice są winni tej sytuacji, ale ona, bo jest już za stara, by zwalać ciężar odpowiedzialności za swoje porażki i sukcesy na kogoś innego poza sobą. "Ale oni chcą dobrze" – zamrugała pełnymi łez oczami. No tak – ale tego, co sama chce, to już nie wie.

Właściwie ukształtowane JA daje wolność wewnętrzną. Człowiek, który czuje się z nim bezpiecznie, nie będzie uciekał od siebie, a już tym bardziej nie będzie potrzebował potwierdzenia dla swych czynów i wyborów u innych ludzi. Człowiek dążący do doskonałości zaś będzie o to poparcie zabiegał tylko u Boga, bo będzie wiedział, że nie ma innego autorytetu. Nie będzie wtedy bał się tego, co słyszy w swoim sercu i co rozważa w sumieniu, a ufnie oddany pod opiekę Opatrzności nie będzie się lękał działać, choćby to działanie wywoływało opór w jego otoczeniu.

Wszystkie moje ostatnie decyzje (od około trzech lat) podjęte zostały tylko we mnie. Bóg, w swoim nieskończonym Miłosierdziu, doprowadził mnie do tego, że zaczęłam uczyć się, jak nie oglądać się na względy ludzkie. Radzę się, dopytuję, czytam, modlę... ale na końcu i tak sama biorę odpowiedzialność za to, co chcę zrobić.

Odnośnie JA wiele zamieszania wprowadziły różne pisma mistyczne tudzież hagiografie, pisane na ogół tendencyjnie. O JA źle się myśli. Nauczono nas, że to egoistyczne, że to źle myśleć "o sobie", bo to się ociera o jakieś samolubstwo. Jeżeli spotykamy się ze stwierdzeniem "śmierci JA" (np. w duchowości Karmelu, która jest mi chyba najbliższa), to trzeba dobrze wiedzieć, w jakim jest to pisane kontekście. O "śmierci JA" można mówić po pierwsze w sytuacji, gdy mamy do czynienia z właściwie ukształtowanym JA, a więc nieuwikłanym w zniewolenia (proszę zwrócić uwagę, że do przy przyjmowaniu do klasztorów, zwłaszcza klauzurowych, bardzo wnikliwie sprawdza się osobowość człowieka), a po drugie "śmierć JA" odnosi się TYLKO w kontekście relacji z Bogiem. JA ustępuje Jego Woli, a jednocześnie my wciąż tę wolną wolę mamy. Jedynie gdy zajdzie taki paradoks, można mówić, że dusza doskonale z Bogiem współpracuje. JA decyduje, że On jest najważniejszy. Ale nikt poza tym JA nie może tego zrobić. Zresztą Bóg tego nie chce i sam nie robi.

No i teraz wróćmy do kobiet. Jednym z niebezpieczeństw, jakie niesie za sobą wychowanie dziewczynek, jest uczenie ich spolegliwości. Wpaja się nam obraz kobiety, która nie za bardzo wie, czego chce, która wciąż zmienia zdanie i jest w tym nawet całkiem słodka i milutka. Tutaj mój ukłon w stronę prof. Lwa-Starowicza: muszę oddać sprawiedliwość, w książce "O kobiecie" mówi o tym jasno i dobitnie, że jest to wada, której kobiety powinny się pozbyć. Koleżanka M potrafi tupnąć nogą, tyle że za mało z tego korzysta. Jest świetnym pracownikiem, a mimo to, choć pracuje w naszej firmie ode mnie dłużej, nie tylko nie awansuje i jest bez podwyżek, to jeszcze ją zdegradowali do zajmowania się rzeczami, których nie chciał robić jej zadufany w sobie kolega. Ona traci i firma traci.

Kobieta, która wie, czego chce (a więc ma właściwie ukształtowane JA), nie pójdzie w byle-związek. Nie pójdzie w żaden, jeśli w ciągu swego życia nie spotka odpowiedniego człowieka. I nikomu nic do tego, jeśli taka jest JEJ wola (a już tym bardziej, jeśli taką Wolę znajduje u Stwórcy). A ponieważ w byle-związeknie pójdzie, to stanowi "zagrożenie" dla mężczyzn, którym się nie chce myśleć i nad sobą pracować, którzy wolą ją widzieć uległą i milutką, bo tak jest wygodniej. Stąd te głosy, jak Robaka, próbujące straszyć co najmniej utratą zmysłów z powodu braku jakiejś pary spodni w domu (nie, nie uważam, że w jego wypowiedzi chodziło o coś innego, jestem pewna, że chodziło mu właśnie o to). No i oczywiście kobieta taka nie będzie w żadnym wypadku starała się zmieniać mężczyzny. Mężczyzna sam w sobie musi znaleźć po temu motywację. On w końcu też ma swoje JA, nad którym musi pracować.


 

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (22)

Inne tematy w dziale Rozmaitości