Trochę o moim czytelnictwie ostatnim. Pisłam u Prowincjałki, że patrząc na to, co aktualnie człowiek czyta, można wiele powiedzieć na temat stanu jego ducha, w jakim aktualnie się znajduje. No i ta śmiała teza ma swoje odbicie w moich niedawnych (zeszłotygodniowych) lekturach.
Przeczytałam dwie pozycje: wywiad-rzekę ze Zbigniewem Lwem-Starowiczem pt. "O kobiecie" oraz książkę, która podobno stała się światowym bestsellerem, autorstwa Argov Sherry pt. "Dlaczego mężczyźni poślubiają zołzy". Pisałam - także w wymianie zdań z Prowincjałką - na temat dystansowania się odnośnie różnych czytanych treści i chciałam trochę zająć się swoim krytycznym (acz nie zawsze krytykanckim) stanowiskiem wobec tych dwóch pozycji.
Jeżeli chodzi o pierwszy z wymienionych tytułów, to po jego przeczytaniu dochodzę do wniosku, że najbardziej "przyczepić" należy się do... tytułu. Nie, to nie jest książka "o kobiecie". To jest książka o tym, jak kobietę postrzega mężczyzna (w tym wypadku z wielkim psychoterapeutycznym doświadczeniem). Mało tego - jest to książka o tym, jak mężczyzna życzyłby sobie kobietę widzieć... niestety, a jaka ona najczęściej nie jest lub nie chce być (tu "niestety" dla mężczyzny). Z niezrozumiałych dla mnie względów znaczna część tych opowieści sprowadzała się do biologicznych aspektów związków kobiety z mężczyzną. Ja rozumiem, że każdy ma inną wrażliwość, natomiast nie mogę zgodzić się z tym, aby postrzegać mnie tylko w kategoriach atrakcyjności biologicznej czy nawet intelektualnej. W całej książce raz padło zdanie o tym, że mądry mężczyzna umie w kobiecie dostrzec (uwaga!) człowieka, ale najczęściej i tak dzieje się to pod koniec jego dni i to u niezbyt wielu osobników tej płci. Smutne. Bo tak naprawdę źle mówi nie o kobiecie, a o samych mężczyznach, w dodatku z ust mężczyzny... No i muszę w tym miejscu napisać, że niestety jest w tym wiele racji, biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie dwa lata niewiele mam do czynienia z kobietami - obracam się głównie wśród facetów, zarówno w domu, jak i w pracy. Brakło mi w tym profesorskim wywodzie tylko jednego, o co jestem najbardziej zła na ten jego "autorytet". A mianowicie dopowiedzenia choćby w jednym zdaniu, jak wiele zależy od kobiety, aby ten mężczyzna zaczął myśleć i w kobiecie widzieć człowieka. Brakło z jednego powodu (i znowu padnie śmiała teza): autorowi tych słów, bez względu na to, jak światłym jest człowiekiem, wcale na tym w jego męskiej podświadomości nie zależy. Jak większości mężczyzn. Jest to bowiem wielce niewygodne - zacząć myśleć, zacząć się starać i gimnastykować, by o względy kobiety, którą się kocha, zabiegać z wysiłkiem większym, niż ustawa przewiduje. A jednak...
Również moje osobiste obserwacje i doświadczenia pokazują, jak bardzo cenione są kobiety, które potrafia wymagać. Oczywiście mam na myśli "wymogi" mieszczące się w granicach ogólnie pojętej "normalności", a nie wyssane z egoistycznego kobiecego palca. Dziwi mnie bardzo, iż prof. Lew-Starowicz nie podkreślił tej zależności, której nie omieszkał wykorzystać wąż w Raju. Kobieta w jego ujęciu ma się mężczyźnie podobać fizycznie, ma go pociągać, zadowalać seksualnie, stworzyć miły i przytulny dom czasami... i nic poza tym.
Tymczasem wrócę tu znowu do mojej wymiany zdań z Prowincjałką odnośnie perspektywy życia w pojedynkę. Utarło się myślenie, że taka opcja dowodzi, że z kobietą "jest coś nie tak", natomiast wyjście za mąż, bez względu na jakość życia w związku (choćby było w nim bicie, picie, poniewieranie psychiczne) jest zawsze perspektywą lepszą (proszę sobie przeczytać, kto nie czytał, komentarze Robaka pod moim wpisem "W nosie mam, co myśli sobie Marcel"). Otóż NIE JEST LEPSZA! Najlepszą perspektywą dla kobiety jest to, co przygotował dla niej Bóg, a nie to, czego sobie od niej życzy mężczyzna (jakikolwiek mężczyzna). Budowanie Królestwa Bożego, a więc tego wewnętrznego świata, który staje się przedsionkiem Nieba dla człowieka, jest priorytetem dla każdego z nas, a nie rozmnażanie się czy zadowolenie z usług seksualnych partnera. Królestwo Boże zaczyna się w duszy i może się rozwijać zarówno w środowisku rodzinnym, jak w samotności - wszystko zależy od tego, do czego zostaliśmy powołani.
Chciałam zaznaczyć, że życie szczęśliwe nie jest czymś, co się komuś trafia jak ślepy los. Każdy może być szczęśliwy, a nawet powinien o to zadbać, bo właśnie z tego będzie rozliczony, najpierw przez własne życie, a potem przez Tego, Który go stworzył. Czy więc szczęściem jest byle jaki związek, byleby był? Czy szczęściem jest iść w coś, czego się nie kocha całym sercem, bo "tak wypada" albo "już czas"? Co jest szczęściem dla Ciebie, drogi Czytelniku? Spełnianie swoich widzi-mi-się czy desperacka próba wywiązania się jak najszybciej ze społecznych nacisków? A może po prostu nie wiesz, co to znaczy być szczęśliwym? Bo nigdy nie użyłeś rozumu, by do tego dojść... A rozum do szczęścia jest potrzebny. I dużo, bardzo dużo pracy w pocie czoła.
Wracając do wątku głównego. Książka "Dlaczego mężczyźni poślubiają zołzy?" jest kontynuacją innej pozycji tej autorki: "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy?", przy czym "zołza" jest tu tłumaczeniem angielskiego "bitch", co powszechniej tłumaczone jest jako "suka". Hmm... znowu czepię się tytułu. Nie muszę chyba tłumaczyć, z czym konkretnie się nam to słówko kojarzy. Nie wiem, ile kobiet chciałoby być kojarzonymi z jego ogólnie przyjętym znaczeniem, nawet w kontekście conieco żartobliwym, z przymrużeniem oka... Ale oczywiście czepiam się. Poza tym jest to książka głównie o tym, w jaki sposób złapać faceta. Jest to zakamuflowany poradnik dla kobiet, które chwytały się już wszelkich możliwych sposobów, by wreszcie kogoś usidlić, ale wciąż z marnym skutkiem. I nawet miejscami jest zabawna... tyle że po jej przeczytaniu pozostaje jakiś niesmak, coś podobnego do goryczy. Dowiedzieć się tam można o wszystkich błędach popełnianych przez współczesne kobiety, które jedynie odstraszają ewentualnych kandydatów na mężów. I w sumie dobrze jest popatrzeć na siebie z jakiejś innej perspektywy. Nie napisano jednak, dlaczego tak postępujemy (tak, jest tam też lista moich osobistych "wpadek"), bo np. wynika to z niedokochania, z głęboko zakorzenionego poczucia niskiej wartości wyniesionego z domu. Wszystkie te rady wciąż są skierowane do "kobiet, które kochają za bardzo" i wcale nie mają zamiaru wyprowadzenia ich z zaklętego kręgu własnego umysłu, ale podają na srebrnej tacy rozwiązania z pozoru szybkie i pewne... Co jednak, jeśli uda się za ich pomocą wejść kobiecie wreszcie w jakiś związek, a ona jednak nie będzie dogłębnie przekonana nadal co do swojej wartości? Co się stanie, gdy uda jej się oszukać po niekad siebie i swego wybranka? Bo to przecież jawne oszustwo - robić coś, czego się nie rozumie, wypełniać jakiś plan automatycznie, tylko po to, by wreszcie złapać "jakieś spodnie". Co więc będzie, kiedy już ten wymarzony pierścionek znajdzie się na palcu i gdy skoczy się gra? Ktoś może powiedzieć: "niech trwa nadal", ale nie jest to realne w przypadku głęboko pokaleczonej kobiecej duszy (jeśli jest w ogóle). Swiatło dzienne ujrzy to, co chcieliśmy ukryć, a o czym czasem nawet nie mieliśmy pojęcia. I co wtedy?
Może lepiej byłoby napisać ksiażkę o tym, żeby się kobiety przestały bać, że go straca, a nie o tym, co zrobić, by go złapać i ewentualnie przy sobie zatrzymać. Nie bać się utracić kogoś może tylko ta, która nie boi się zamykać drzwi przed nosem każdego łapserdaka, który dobija się do drzwi jej serca, nawet za cenę bycia sama. I która sama o sobie myśli w najwyższych kategoriach, jako o osobie do kochania i do zakochania się. Myśli tak nawet ta kobieta, która pełna jest różnych wad, której daleko do doskonałości w ludzkim rozumieniu, a nawet tym Bożym, bo wszyscy kochani jesteśmy po równo. Czemu nie założyć, że możemy być kochane tylko dlatego, że jesteśmy tym, kim jesteśmy? A nade wszystko czemu nie kochać siebie i od tego nie zaczać każdej wędrówki ku drugiemu człowiekowi?
Oczywiście daleka jestem od odradzana omawianych wyżej lektur. Mogę jedynie zachęcać do większego dystansowania się do zamieszczanych tam treści. Gdyby kwestie zwiazków były tak proste, jak to podaje pani Sherry, i dzięki prostym trickom można byłoby układać sobie życie, nie byłoby tylu kłopotów, przynajmniej w krajach, gdzie jej ksiażka się ukazała. Problemów jednak przybywa, bo przybywa ludzi takich jak ja - z niepełnych rodzin, wychowywanych przez niedojrzałych rodziców, którzy postanowili naginać Prawo Boże do własnego światopogladu. Nie widzę innej drogi do naprawienia tego, jak tylko poprzez ciężka pracę nad soba i bezustanne szukanie tego, czego chce od nas On.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości