Zasznurowana Zasznurowana
465
BLOG

O mordercach i frajerach, i tych, co nimi nie są

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 9

Trzej mordercy szczęśliwego życia: perfekcjonizm, niskie poczucie własnej wartości oraz zadane kiedyś rany, które się nie goją, tworzą najczęściej dwie strony tego samego medalu. Awers wygląda mniej więcej tak:

1. muszę być doskonały/a

2. jestem beznadziejny/a

3. znowu będę cierpieć

Rewers zaś tak:

1. on/ona jest beznadziejny/a

2. jak będzie doskonały/a, to pogadamy

3. na pewno mnie zrani...

Tak, zakochać się to istne piekło:)

A jak masz jeszcze do tego pokaleczoną duszę i idziesz przez życie z głębokim przekonaniem, że na nic dobrego nie zasługujesz, to dopiero jest kastrofa. Ale bez przesady: Miłość zmienia, jeśli jest prawdziwa i wlana przez Stwórcę prosto do zatrwożonego ludzkiego serca. Mnie Miłość bardzo zmieniła. Gdyby nie ona, nie robiłabym tego, co robię, naprawdę nie byłabym szczęśliwa. Wykorzystałam jej siłę, która stała się dla mnie paliwem do działania. I nawet już tak bardzo mi nie przeszkadza, że była nieodwzajemniona. Jakoś to się na dobre też przełożyło...

Trzej "mordercy", od których zaczęłam ten wpis, wyjdą i uderzą najmocniej zawsze wtedy, gdy człowiek się zakocha (jeśli oczywiście jest nimi "zakażony" przez swoją historię i swych najbliższych). Proszę zwrócić uwagę na to, że dość mocno staram się uwypuklić, że działają dwustronnie - wyniszczają zakochanego oraz, delikatnie mówiąc, starają się usilnie zepsuć mu opinię o obiekcie uczuć.

Czym więc charakteryzują się osoby "zakażone"? Po pierwsze bezustannym dążeniem do jakiegoś rodzaju doskonałości. Objawia się to różnie, np. poprzez nadmierną dbałość o wygląd fizyczny (to częściej mężczyzna). U mnie objawiało się to poprzez dążenie do ideału w sferze religijnej. Mogłabym książkę napisać o tym, jak się męczyłam, ile lat usiłowałam dojść do celu, którego nie ma... Na szczęście skończyło się dobrze, można powiedzieć - przyszło opamiętanie, Bóg się zlitował, pokazując mi drogę Posłuszeństwa, które uwolniło mnie od siebie samej i swoich chorych pomysłów na życie.

Perfekcjoniści-Idealiści to ludzie pokroju Pana Przemocowego (kto czyta, ten wie), którzy jednym krytycznym spojrzeniem na ciało kobiety potrafią na wiele miesięcy w niej coś zabić... sami siebie nienawidząc, jeśli w jakimkolwiek stopniu odbiegają od swojego umyślonego ideału.

Po drugie "zakażony" nie zna swojej wartości, deprecjonuje siebie na każdym kroku (czasem mam wrażenie, że znajdujemy w tym jakąś swoistą przyjemność). Nielubienie siebie jest jak choroba, to chyba najgrubszy i najboleśniejszy sznureczek na moim gorsecie. Ale utrudnia przede wszystkim polubienie innych... a najgorzej jest z tym, kogo się najmocniej kocha. Wszystkim wkoło wybaczy się najgorsze przewiny - jemu/jej już nie. Wyszukuje się wady, małe potknięcia urastają do rangi wydarzenia na skalę międzynarodową, są obiektem kpin i stanowią główne źródło tematów na spotkaniach ze znajomymi. Jaki ma to cel? Obronę przed tym, co się dzieje u mnie. Zakochanie bowiem nie daje radości, jest źródłem udręk i nieopisanego lęku przed niczym innym jak ROZPOZNANIEM. Uwypuklając czyjeś wady, chowamy własne. No bo jak on/ona je zobaczy... będzie katastrofa.

No i dochodzimy do punktu trzeciego: lęk przed zranieniem. Jeśli ranili ci, których kochało się najmocniej (zwłaszcza rodzice), cały świat walił się na głowę. Gdy rany zadawała mi matka, byłam pewna, że umrę, że zniknę, że stanie się coś, czego nikt nie widział... Dążenie do ideału jest więc próbą osiągnięcia stanu, którego człowiek nie osiągnie, tak samo jak niemożliwe było zadowolenie rozchwianej emocjonalnie rodzicielki. Zaś próba znalezienia "miłości idealnej" i idealnego partnera jest rozpaczliwą próbą znalezienia utopii szczęśliwej rodziny, o której marzyło się w dzieciństwie. Chciałam osiągnąć ideał, ale nie wiedziałam, czym on jest, był niezdefiniowany.

No i teraz "zakochany-zakażony" ma dwie możliwości: albo być frajerem i swój obiekt uczuć kopnąć w cztery litery, albo... podjąć wyzwanie i zmienić siebie. Oczywiście, że nie będę namawiać do zmieniania ukochanego/ukochanej. To bez sensu. Trzeba siebie zacząć "odkażać". A jak? Nie wiem, co dla kogo jest dobre. Wiem, co jest takie dla mnie i staram się to robić. Bóg mnie nigdy nie zostawił bez odpowiedzi na pytania, które Mu zadałam... na niektóre musiałam tylko trochę dłużej poczekać.

A co z tym frajerem? Jak się ktoś uprze, to mu Stwórca ześle ten "ideał" (mnie zesłał, ku przestrodze). Jak się zaweźmie, to znajdzie kogoś wybranego przez siebie, nie przez Niebiosa, i zakocha się we własnym wyobrażeniu o człowieku i tym, co myśli o związku, bo mu się to pomyli z zakochaniem w samym człowieku. Dzieje się tak z prostego powodu: nam - kalekom na duszy - łatwiej jest związać się z kimś, kogo się nie kocha. Wiąże się to z mniejszymi kosztami... początkowo. Szybko się ulega złudzeniu, że można być szczęśliwym z kimś, do kogo się nie czuje pociągu, kto wydaje się być "właściwy", bo np. jest zawsze szczupły, ma pieniądze (albo rodzice je mają), cieszy się szacunkiem wśród ludzi, robi to, czego chcę ja... co mi się wydaje, że chcę... No tak, tylko pytanie, z kim tak naprawdę taki frajer kładzie się wieczorem do łóżka?

 

Inspirację do napisania tego tekstu był artykuł z marcowego numeru miesięcznika "Sens" autorstwa Jolanty Marii Berent pt. "Trudno tak..." Jakoś tak idealnie wkomponował mi się w to, o czym ostatnio myślałam:)

 

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (9)

Inne tematy w dziale Rozmaitości