Zasznurowana Zasznurowana
662
BLOG

W nosie mam, co myśli sobie Marcel

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 14

Historia Emilii i Marcela to nie wyjątek. Spotkałam się z podobnymi schematami już kilkukrotnie wśród znajomych. Rozmawiałam na ten temat niedawno z kolegą, od kilku lat żonatym, którego małżonka w chwili obecnej pracuje w nowej firmie, nowym zawodzie i jest w tym bardzo szczęśliwa i spełniona... on jednak niekoniecznie pozytywnie się na to zapatruje. Powiedział mi, że jego wątpliwości odnośnie tego zajęcia nie mogą mu przesłaniać oczywistej oczywistości, że ma w domu zadowoloną towarzyszkę życia. "Niech robi to, co ją zadowala, skoro ja sam w swojej pracy czuję się spełniony. Dlaczego mam jej odbierać prawo do tego samego?" - argumentował. Marcel tak nie myślał. O czym więc myślał Marcel?

Mogę domniemywać, że wciąż z uporem myśli tylko o sobie. Od ponad dwudziestu lat znęca się mniej lub bardziej otwarcie nad Emilią, mimo że ona jest wciąż oddana i wierna i mimo że naprawdę on wciąż jest dla niej najważniejszy... Nie widzi tego, nie interesuje go to. Zadaje ból, często w perfidny sposób. Na nic zdają się tłumaczenia i napominania znajomych. On by chyba chciał, by było jak kiedyś, nie pojmując jak wiele traci...

Mnie jednak bardziej interesuje, co zrobić, by tego uniknąć. Myślę, że najpierw trzeba się odkochać w samej idei małżeństwa. A żeby się to udało, trzeba zainwestować w rozwój wewnętrzny, czyli wciąż z mozołem starać się nie iść przez życie na oślep, podążając za kolejnymi zachciankami, zmiennymi nastrojami i aktualnie obowiązującymi trendami społecznymi. Jest obecnie jakiś dziwny rodzaj trendu, kładący nacisk, by rozwijać swoją indywidualność... za wszelką cenę. Niekoniecznie szłabym w tę stronę. Jesteśmy stworzeni do życia razem. To otoczenie nas kształtuje, ludzie, z którymi przebywamy, bo oni i ich interakcje wymuszają na nas dokonywanie takich, a nie innych wyborów - zawsze wolnych i suwerennych. Pisałam o tym, że ocknęłam się jakiś czas temu i zobaczyłam wokół siebie ludzi, różnych ludzi, a nie tylko tych, których ewentualnie mogłabym brać pod uwagę przy wyborze małżonka. Kiedy sobie uświadomiłam ich obecność, pojęłam też, jaki mamy na siebie wpływ: oni na mnie, a ja na nich. To jest część tego wewnętrznego rozwoju.

Kolejna rzecz to kwestia rozwoju zawodowego. Ostatnie miesiące zwłaszcza, kiedy uwolniłam się od balastu wewnętrznego przymusu "bycia-z-kimś", przyniosły niebywały skok w jakości tego, co robię w pracy. W tym wypadku także całkowicie świadomie zaczęłam przeżywać każdy dzień. Zaczęłam być OBECNA, a tego mi brakowało. I jestem obecna coraz bardziej, a im jestem bardziej obecna, tym szybciej się wznoszę w rozwoju zawodowym. Przestałam się bać sukcesu i... on przyszedł, a potem następny i następny. I wcale się nie czuję jak karierowiczka, która poświęca ideę życia rodzinnego dla pieniędzy czy pozycji. Z jednego prostego powodu: czuję, że dobrze pracując, spełniam Wolę Stwórcy. Coś zostało mi powierzone, dano jakieś talenty w depozyt, z których zostanę rozliczona, zwłaszcza że odpowiadam też za ludzi i ich bezpieczeństwo. To, co robię w pracy, jest częścią mnie, tak jak dziennikarstwo było i jest częścią Emilii. Chciałabym jednak, aby mój ewentualny "kandydat na męża" - w przeciwieństwie do Marcela - rozumiał to i nie starał się za wszelką cenę (także przemocą) mnie zmieniać. I myślę sobie, że łatwiej będzie to osiągnąć, gdy ja sama będę pewna tego, co robię i będę rozumieć, że mogę na swoich skrzydłach ulecieć wysoko, bez względu na to, czy mam czy nie obrączkę na palcu.

No i rzecz ostatnia, która chyba najskuteczniej sprowadza na ziemię, o której pisałam w poprzednim poście: uświadomienie sobie, że jeśli małżeństwo jest drogą wybraną dla nas przez Stwórcę, to jest to wielka odpowiedzialność, a nie lekarstwo na różnorakie problemy (Prowincjałka wie, o czym piszę, jak mnie kiedyś mądrzy lekarze ślubem leczyć chcieli). I jak się na nie patrzy świadomie, to się czuje cały ciężar tej odpowiedzialności... i jakoś tak do małżeństwa już nie śpieszno, gdy się widzi swoje niedoskonałości.

Kiedy kobieta - przed ślubem - zbuduje swój świat, nauczy się żyć samodzielnie, posmakuje szczęścia i poczucia bezpieczeństwa wśród ludzi, z którymi przyszło jej żyć, niechętnie wejdzie w relację, która choć trochę to zniszczy... tzn. ja niechętnie wejdę:) bo piszę w swoim imieniu. Już wiem, że można bez przemocy rozwiązywać problemy, można nawet się z kimś bliskim nie zgadzać, a mimo to wciąż się kochać i szanować. Poza tym mam wokół siebie jakąś swoją przestrzeń, choćby w postaci mebli czy bibelotów, na które zapracowałam swoimi rękami. To ważne i budujące dla mnie, bo zamyka mnie na chore układy z partnerem, który mógłby mi przypadkiem próbować wmawiać, że sama z siebie nic nie umiem... A poza tym wszystkim mam miejsce, do którego mogę wrócić i po prostu odpocząć.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Rozmaitości