Zasznurowana Zasznurowana
436
BLOG

Oblubieniec Idealny

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Emila poznala Marcela, gdy miała szesnaście lat, on był starszy o dwa lata. Na bok poszli wszyscy inni amanci, mniejsze i większe miłostki, których dziewczyna miała coraz więcej. Zakochała się i to było COŚ. Jak to sama ujęła kiedyś w rozmowie ze mną - "cały świat miał wówczas na imię Marcel". Był jej pierwszym kochankiem, był wtedy jej wszystkim. Pobrali się krótko po ukończeniu przez Emilię szkoły. Rok później urodził się pierwszy syn. Ich życie przypominało sielankę, znajomi stawiali ich sobie za wzór miłości i zgodności. Wydawało się dosłownie, że stanowią jedność. Kryzys nastąpił jakieś piętnaście lat po ślubie. Nie nadszedł od razu, rozwijał się powoli, a jego źródłem była nowa praca Emilii, którą podjęła w chwili, kiedy w poprzedniej firmie zrobiło się nieciekawie... Okazało się, że kobieta posiada ukryty talent pisarski, za namową przyjaciół została dziennikarką, w miarę upływu czasu bardzo cenioną. Rozpoczął się dla niej zupełnie nowy rozdział w życiu zawodowym, pełen przygód, nowych znajomych, tak zwanego "rozwijania skrzydeł". Ale nie w małżeństwie.

Emilię poznałam pierwszego dnia swojego stażu w redakcji. Zapamiętałam ją doskonale, wciąż stoi mi przed oczami jej dobra i uśmiechnięta twarz. Do głowy mi wówczas nie przyszło, że mam przed sobą jedną z wierniejszych i bardziej oddanych przyjaciółek w życiu, i jak wiele dobroci doświadczę od niej i jej męża. Ale to był czas, gdy w ich związku już dobrze nie było. Czasy sielanki były dawno za nimi. Kompletnie nie mogłam zrozumieć, gdzie tkwi przyczyna. Cierpiałam razem z Emilią, kiedy o tym rozmawiałyśmy. Wiele, wiele godzin spędziłyśmy na rozmowach, starając pocieszać się nawzajem w naszych bolączkach. Dopiero niedawno, pijąc wódkę w damskim gronie, dowiedziałam się, co się tak naprawdę stało. Marcel od lat o kryzys w ich małżeństwie obwinia owych przyjaciół, którzy wciągnęli jego dobrą i oddaną żonę w podłe pismackie środowisko, odbierając mu ją na zawsze, bo w istocie Emilia już nigdy potem nie była taka jak zaraz po ślubie... Szczerze powiedziawszy odebrało mi mowę. Ale też wszystko stało się jasne, cała histora zaczęła układać się w jedną logiczną całość.

Gdy Emilia zakochiwała się w swym przyszłym mężu, jej rodzice właśnie się rozstawali. Zawalił się jej świat, choć nigdy tego głośno nie powiedziała. Ojciec, tak wówczas potrzebny, na całej linii zawalił swe podstawowe obowiązki (zresztą wcześniej ani później wcale lepszy nie był, wciąż sprawiał kłopoty i przykrość swoim dzieciom). Decyzja o ślubie w dość młodym wieku była po części ucieczką. W dodatku Marcel był zawsze typem zdecydowanym, mocno stojącym na ziemi, w którym można było znaleźć oparcie. Emilia nie miała nigdy szansy pobyć sama ze sobą, poznać smak "bezpiecznej" samotności, w której kobieta uczy się, że jej wartość nie zależy od żadnego mężczyzny. Nie miała szansy poczuć, jak wiele umie, jak wysoko może ulecieć na własnych, a nie mężowskich, skrzydłach. Ich jedność była de facto symbiozą, bo nie można mówić o jedności dwojga ludzi, kiedy ich JA nie są wystarczająco ukształtowane. W sytuacji, kiedy jedno z nich zaczęło rozwijać swoją indywidualność (w tym wypadku na polu zawodowym), drugie tego nie uniosło i brutalnie obnażona została kruchość fundamentów tej konstrukcji, którą był ich związek. I co? I tak już ponad dwadzieścia lat trwa ta udręka.

Historia ta poruszyła mnie mocno. Pojęłam, jak wiele szczęścia miałam, że nie dopuścił Bóg, bym związała się kilka lat temu z moim ówczesnym narzeczonym. I że potem także zawalały się te różne związki-nie-związki. Że dane mi było dojść do chwili, gdy mogłam zupełnie świadomie zdecydować się na życie w pojedynke, bo czułam się w ramionach Ojca na tyle bezpieczna, że mnie żadne "parcie na chłopa" nie było w stanie przerazić. Dostałam nieprawdopodobną szansę, by zbudować siebie na nowo, jak to opisałam w poprzednim poście. Jestem szczęśliwa. Umiem być tylko ze sobą, bo wiem, że nie jestem sama. Nigdy.

Półtora roku temu byłam sama. Problemy mieszkaniowe sprawiły, że pomieszkiwałam kątem w garsonierze kolegi. Okropność tej sytuacji spotęgował fakt, że zachorowałam. Leżałam kompletnie sama bez sił i jedyną moją rozrywką było patrzenie w okno, a tak naprawdę w kawałek nieba, które nie zawsze było błękitne... I oczywiście miałam mnóstwo czasu na myślenie. Nie pamiętam już, co mnie na to naprowadziło, ale przypomniałam sobie wtedy słowa Emilii: "cały świat miał dla mnie na imię Marcel". Zastanowiłam się. A dla mnie? Co ja mogę powiedzieć w tej samotności? I powiedziałam zupełnie na głos: "dla mnie cały świat ma na imię Jezus". I w tym momencie zobaczyłam na niebie dwa samoloty, które zostawiają za sobą biały ślad, jak zbliżają się ku sobie. Jeden leciał ku górze, drugi ze wschodu na zachód. Narysowały swoim lotem biały krzyż, taki jak na Błogosławieństwo dla moich słów. To był moment, kiedy moje JA rozpoczęło wędrówkę ku wyzwoleniu z różnych symbioz i przywiązań do świata. Poczułam, że NIE JESTEM SAMA.

Emilia w małżeństwie chciała być z Marcelem. Ja chciałabym być z Jezusem. Inaczej nie ma to dla mnie sensu. Odnajduję Go zawsze w Posłuszeństwie. Już wiem, że nie znajdę Go w pięknej twarzy ani muskulaturze mężczyzny, nie ma co szukać Jego Obecności w miłych uśmiechach, przyjemnych rozmowach, nawet w noszeniu mnie na rękach czy odgadywaniu moich myśli i spełnianiu każdej zachcianki. On będzie tam, gdzie powie: "CHCĘ. To dla ciebie wybrałem".  

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (5)

Inne tematy w dziale Rozmaitości