Skąd wiem na pewno, że nie chcę (nie chciałabym kiedykolwiek) być z "moim" Panem przemocowym? Przeżyłam bowiem - podobnie do mojej "firmy" - historię porównawczą. Oto ona.
Arka poznałam podczas jednej z licznych podróży służbowych. Bardzo mi się spodobał, choć urodą nie grzeszy. Coś mnie do niego ciągnęło, dziś już wiem co. Dłuższy czas utrzmywaliśmy kontakt, trochę prywatnie, trochę w związku z pracą. Po kilku miesiącach nastąpiło zakochanie, tzn. zostały spełnione, omawiane tu już wcześniej, dwa kluczowe warunki: doświadczyłam czagoś, można rzec, nadnaturalnego, dostałam "znak", a nawet kilka oraz mój drogi Areczek objawił mi się jako mentor i doradca w sprawach szczególnej wagi. Wtopiłam. Próbowałam wywąchać w tym jakieś "maliny", ale z pozoru nie było się do czego przyczepić. Problem był jeden: proces zakochania rozkwitł w chwili, gdy Arek wyleciał do Afganistanu (kontrakt z prywatną firmą). Nie będę opisywać szczegółowo, co przeżywałam, czy jak liczyłam, ile rakiet, na którą bazę spadło... Ale nie tylko chodziło o to, że bałam się o jego życie. Po Panu przemocowym została mi silna fobia, bowiem miał on jedną obleśną cechę (jedną z wielu), która nazywa się: znikanie. Kontakt mieliśmy głównie w sieci i w tejże sieci on znikał jak kamień w studni, ot tak, bez słowa, nagle. Był to objaw braku odpowiedzialności za drugiego człowieka, ale zawsze miał przygotowaną odpowiedź: "Przecież i tak nas nic nie łączy", którą z lubością walnął by mnie między oczy. Bałam się tej odpowiedzi. Dużo czasu minęło, nim byłam gotowa ją usłyszeć (przeczytać raczej, bo w otwartej konfrontacji nie miał jaj, by mi to powiedzieć). On mój lęk po prostu wykorzystał. Wracając do Arka - on pisał. Widziałam, że się stara, choć mistrzem pióra to on nie jest. Doceniałam to bardzo, jego telefony także. Przez te cztery miesiące zaleczyła się moja trauma, choć nie do końca czułam sie pewnie, czegoś mi brakowało...
Po powrocie, jak obiecał, od razu zadzwonił. Umówiliśmy się na spotkanie i na telefon na drugi dzień, po czym Areczek... zniknął. Umarłam. Jeszcze nie docierało do mnie, że to nie ja mam problem, choć gdy zadzwonił po czterech dniach (a nie tygodniach, jak poprzednik, proszę zwrócić uwagę), kazałam mu spadać. Zrobił wówczas coś, czego się w ogóle nie spodziewałam: wsiadł w pociąg i do mnie przyjechał, przeprosił i obiecał naprawę. Serce mi oczywiście stopniało, głucha byłam na padające między wierszami słowa o znajomych, z którymi przecież "musi" się zobaczyć. Długo nie zabawił, ale że napomknął o urlopie, zagaiłam przy najbliższej okazji temat, bo doświadczenie pokazało, że mężczyzna na wolnym to mężczyzna zupełnie inny (byłam kiedyś na wyjeździe ze współlokatorem, bardzo pouczająca lekcja). Oczywiście od samego startu dał ciała, zwalając całą organizację na mnie. On mnie nad morze tylko zawiózł i łaskawie robił to, co ja wymyśliłam. Koszmar. Mózg jednak pracował mi ciągle ciężko, nawet gdy jego zachowanie wobec mnie pozostawiało wiele do życzenia. Po urlopie spakował się i biegiem wrócił w rodzinne strony, a kiedy - z największym trudem - zadzwoniłam, pytając o weekend, odparł, że wybiera się ze znajomymi w góry i że zadzwoni na tygodniu, by ustalić jakiś dogodny termin (dla niego dogodny, bo ma jeszcze paru znajomych, do których miał wpaść), na co odparłam, żeby już nie dzwonił i się rozłączyłam. Płakałam krócej, niż myślałam. Przeszło mi szybko, zajęłam się sobą, o czym tu już pisałam. I kiedy po trzech tygodniach się odezwał, pierwsze, o czym pomyślałam, to że mi to zepsuje, że taka jestem bez niego szczęśliwa i chcę być dalej. Odprawiałam za każdą próbą powrotu. Wówczas to podjęłam świadomą decyzję, że nie będę się z nikim wiązać, dopóki nie doprowadzę siebie do pionu z przeszłością i swoim wnętrzem.
Szybko połapałam się, że nie był zakochany (szybko jak na mnie). Byłam pewna, bo wiem, co znaczy zakochanie, co to jest mieć ten ogień w sercu i lecieć na spotkanie z ukochaną osobą, bez względu na przeszkody. Widziałam, że się męczy, sam przyznał, że miał nadzieję, że "tym razem wreszcie się uda". Żenujące. Chciał "kompromisu", który brzmiał: "Są w moim życiu jeszcze inni ludzie, nie tylko ty". Liczył, jak poprzednik, że pójdę na to, będę stać w kolejce za jego priorytetami, rodziną, przyjemnościami i starymi zobowiązaniami. Obydwaj to przedstawiciele nieodpowiedzialnego gatunku ludzi, którzy zwodzą drugą osobę, licząc, że jak się z inną/innym nie uda, to będzie ktoś inny "pod ręką" (obydwaj w tym czasie co ze mną spotykali się z innymi kobietami). Wiele kobiet idzie na ten układ, walczą nawet zażarcie z "rywalkami", godząc się na niższą, niż należna jej, pozycję, jaką powinna mieć narzeczona, a potem małżonka. Szczęściem wypełnia je fakt, że coś wygrały, że były "lepsze" niż ta druga, nie widząc, w jaką grę zostały wciągnięte przez swoich partnerów. Silną rolę odgrywa tu biologia, ale też naciski środowiskowo-rodzinne. Gdy zerwalam z Arkiem, doświadczyłam ostrych ataków ze strony znajomych. Stara panna, a wybrzydza.
Wracając do pytania postawionego na początku. Arek bił swego poprzednika na głowę pod wieloma względami, a mimo to było za mało. Skoro z nim nie wytrzymałam, przy tamtym umarłabym ze smutku, bo on też nie był zakochany, ani minuty. Musiałam być ze sobą uczciwa: chcę być kochana, chcę widzieć w oczach mężczyzny ten ogień, nie chcę patrzeć, jak się męczy i słuchać, ile to dla mnie poświęcił (np. obiadki u mamusi). Chcę, by to, co dla mnie zrobi, przychodziło mu bez wysiłku, bo każdy związek musi mieć siłę rozpędu, by nie oklapł, zanim w ogóle się rozpocznie.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości