Zasznurowana Zasznurowana
404
BLOG

Koszyk z malinami

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 11

Posłuszeństwo nie jest dla wygodnickich. I to wcale nie dlatego, że to, co rozeznajemy jako Wolę Stwórcy bywa trudne, ale dlatego, że wymaga używania rozumu. I właśnie on "zapalił" mi się jako lampa numer dwa, gdy zaczęłam smakować słodyczy posłuchu. Dam sobie spokój z Panami przemocowymi, nie tylko oni byli w moim życiu na tapecie. Było jeszcze życie zadowode, dość bujne i pełne dramatycznych wyborów.

Cztery lata temu nie tylko poznałam, kogo poznałam, ale też wyraźnie usłyszałam w sercu wołanie o powrót do pracy w "firmie", którą nazywam tu "budżetówką". Powrót, bo już rok miałam za sobą. Trudny i pełen wydarzeń o kryminogennym charakterze, w tym molestowania, mobingu, kradzieży i paru innych drobniejszych, których dokonywał nie kto inny jak moi przełożeni. Takie środowisko, taka patologia, takie piekło na ziemi. Ktoś może powiedzieć: "Ojej, jak Bóg mógł chcieć, byś tam wracała?" Ojej, tyle że mnie za pierwszym razem z "firmy" wyrzucono, pozbawiając różnych praw, wynagrodzeń, a nade wszystko marzeń o ciekawej pracy (dziś inaczej na to patrzę). No i jak o tym powrocie usłyszałam, to się zapierałam jak żaba błota, żeby może coś innego. Nie mogłam jednak odnaleźć spokoju duszy. Usiadłam i zastanowiłam się - skoro tak On chce (albo mi się wydaje), to coś trzeba zaplanować. Właśnie w tym momencie zapaliła mi się lampa numer trzy: planowanie. Zaczęłam uczyć się algorytmu postępowania w sytuacji, gdy coś wydaje się być z Bożego nakazu, ze swoistą matematyczną analizą. Po pierwsze pomyślałam, że jeśli On naprawdę tego chce, to dam sobie radę po powrocie. Po drugie wywnioskowałam, że jeśli to Jego sprawa, to każde podjęte przeze mnie działanie powiedzie się. A po trzecie wypisałam w punktach, co należy zrobić w praktyce, by tego dokonać. No i stało się.

Wszystko więc było dobrze, nawet idealnie, dopóki nie wróciłam. Po tygodniu czułam się jak przybysz z innej planety. Co jest grane? - dziwiłam się. Przecież tego chciałam, wszystko się układa. Z dnia na dzień było gorzej. Dobijały mnie oczywiście weekendy, ale ja po prostu obumierałam od środka. Z Panem przemocowym było coraz gorzej, rozpoczęłam wówczas walkę o wyzwolenie się z jego siły oddziaływania (także pod wpływem natchnienia na modlitwie, ale zabrałam się za to niezbyt rozumowo, niestety). Po czterech miesiącach po raz pierwszy gotowa byłam odejść. Szarpały mną jednak wątpliwości, że skoro Bóg tego chce, to chyba nie powinnam. Poza tym wówczas odczułam też silne naciski zewnętrzne, żeby tego nie robić. Męczyłam się koszmarnie. Dopiero po dziewięciu miesiącach rozpoczęłam procedurę odejścia, wywołując ostrą kampanię przeciwko mnie. Byłam już wtedy na tyle osłabiona psychicznie, że nie mogłam unieść tej sytuacji. Oczywiście mobbingu także doświadczyłam, ale w porównaniu z poprzednim pobytem to była jakaś fraszka... a mimo to wymiotować mi się chciało, gdy patrzyłam na tych ludzi. Myślałam, że zrobiłam sie przez te dwa lata przerwy, spędzone głównie za granicą, strasznie słaba i nieodporna, co było błędnym założeniem - bo było odwrotnie.

Tu się muszę zatrzymać. Bóg to zaplanował bardzo sprytnie. Przez dwa lata po tych wszystkich piekielnych wydarzeniach stawałam na nogi, niejako na nowo się rodząc do życia. Poznałam smak ciężkiej pracy, ale też jakiejś sprawiedliwości i życzliwości od moich pracodawców. Zaczęłam z sukcesami wychodzić z relacji z matką. Uwierzyłam w siebie, rozwinęłam skrzydła, nie wiedzieć kiedy - zmieniłam się. I nagle wpadłam w to środowisko, które wcale zmianie nie uległo, jako inny człowiek. Zobaczyłam ten kloaczny dół takim, jaki jest naprawdę, a na dodatek po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że to nie ja tracę odchodząc - jak mi to usilnie wpierano - ale że "firma" traci, tak jak straciła wielu innych świetnych ludzi.

Znajomi wyciągnęli do mnie dłoń i załatwili mi oddział leczenia nerwic. "Załatwili" jest dobrym słowem, bo inaczej nie dostałabym się na niego. Po prostu nie byłam aż tak chora. Nie dostałam leków, mogłam wychodzić, ale terapię prowadzono. I to było bardzo dobre, zwłaszcza terapia grupowa, choć natychmiast ją zdominowałam swoją osobą, na co prowadząca skwapliwie mi pozwalała.

Wielokrotnie wracałam potem w myślach do tych faktów. Wnioski z nich wykorzystuję cały czas. One to przypominają mi pewną scenę z życia Faustyny Kowalskiej, gdy ta usłyszała od Jezusa nakaz noszenia włosienicy. Przełożona żachnęła się na to, że najpierw to niech jej da siły i zdrowie do tego. Różne nakazy i wołania słyszę. Niektóre są zwykłym wpuszczaniem mnie w maliny, żeby nauczyć rozumu. Pan przemocowy to np. największe malinisko, jakie mogło mi się przytrafić. Wyszłam z niego poraniona od ich kolczastego charakteru, ale przy okazji najadłam się do syta słodkości. Sprawdzona została przy tym moja gotowość na zrobienie wszystkiego, o co zostanę poproszona, ale kiedy usłyszałam: "Teraz rozum będzie twoim przełożonym", od razu wiedziałam, że czas malin się skończył. Gęste sito musi przejść każde słowo usłyszane w sercu. Bóg się na taką lustrację nie obraża:)

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (11)

Inne tematy w dziale Rozmaitości