Zasznurowana Zasznurowana
599
BLOG

Definicja Miłości

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 6

Oprawcy odcinają swe ofiary od innych osób w jednym zasadniczym celu: aby ofiara nie usłyszała przypadkiem od kogoś z zewnątrz ich chorego układu, że układ jest chory. Poza tym można też usłyszeć, co zrobić, aby się z niego wydostać, a to już groźna sytuacja. Układy oprawca-ofiara są niewidzialne najczęściej, jak to miało miejsce w przypadku mnie i mojej matki czy mnie i Pana przemocowego. Matkę zostawiam, zajmę się Panem przemocowym.

Liczne wpisy na tym blogu oraz na innych, gdzie zaglądam i czasem coś skomentuję, dały mi to, czego mój ukochany oprawca obawiał się najbardziej: podniosły moje poczucie własnej wartości, pozwoliły zobaczyć i nazwać po imieniu rzeczy dotąd niezdefiniowane, co w efekcie pozwoliło mi na ostateczne ucięcie niteczek mnie z nim wiążących, które - jak przysłowiowe koło młyńskie - ściągały mnie w najczarniejszą otchłań za każdym razem, gdy już wydawało się, że jestem na powierzchni.

Przeczytałam z rana prawie wszystkie swoje wpisy, co uruchomiło we mnie lawinę przemyśleń. To nie było przyjemne, bo szarpały mną skrajnie odmienne emocje. Zawsze jednak przychodzi jakiś taki moment, gdy trzeba się na coś zdecydować. Stanęłam na ulicy i powiedziałam (chyba na głos): "Jestem PEWNA, że nie jest Wolą Niebios, bym z tym człowiekiem kiedykolwiek miała być". Wchodzę do kościoła, a mój spowiednik na kazaniu zaczyna od zdania: "Dziś są czasy, gdy najtrudniej o poczucie pewności". Łał! - pomyślałam - no to jestem superwyjątek!

Było to jedno z licznych w moim życiu wydarzeń, gdy myśl podążyła za słowem, a nie odwrotnie. Przypomina to obalanie murów Jerycha, gdy obalający mieli za zadanie "tylko" uwierzyć, że tak się stanie, mieli wręcz sobie powiedzieć, że tak się stanie. I rzeczywiście zaczęłam myśleć inaczej niż dotychczas. Po pierwsze jeden z wpisów Prowincjałki nakierował moje myśli na to, że człowiek ów był jakimś etapem w moim życiu, bardzo, ale to bardzo ważnym, po którym już nic nie będzie takie, jak dawniej. Bez dwóch zdań! Bóg wlał w moje serce wielką Miłość, która z początku była pokraczna i nieporadna, ale to była Miłość (wiem, bo do nikogo wcześniej ani później nie czułam czegoś podobnego). Dzięki tej historii zrozumiałam i nauczyłam się, że siła Miłości przewyższa wszystko. Poczułam, co czuje Serce mojego Zbawcy, gdy żadne z Jego wysiłków, by duszę ukochaną do Siebie przekonać, nic nie dają. Poznałam smak gotowości na śmierć, byleby ukochanego ocalić od ognia piekielnego. Ale też poznałam siebie, doceniłam własne poczynania, moc rozumu i zwykłego zdrowego rozsądku. Nauczyłam się Posłuszeństwa i zaufania, z czym było mi najtrudniej. A wreszcie zakochałam się w Bogu, tak całkiem poważnie, gdy wreszcie odkryłam, że On to zrobił dla mnie, bo kocha mnie nieprzytomnie.

Po drugie inny z wpisów uzmysłowił mi, że rzeczywiście mogę być pewna tego, co czuję i co rozeznaję. Odczytałam tę historię jako Wolę Bożą i nią rzeczywiście była, bo gdyby nie była, to nie wydałaby żadnego owocu.

No i po trzecie uwolniłam się od gniotącej mnie wciąż wątpliwości, czy to "ten" człowiek. Z tym było najtrudniej. Przeszłam, co przeszłam i wspomnienia wciąż powracały. A poza tym, stwierdzając, że to "nie on" po raz pierwszy w życiu jestem samodzielną jednostką, nieuwikłaną w żadną symbiotyczną relację. Związek z tym mężczyzną - dziś to wiem - nie pozwoliłby mi na dojście do tej chwili. Nie chcę z kimś takim być, bez względu na Miłość, jaką go darzę, która przecież nie umiera nigdy. Nie chcę wiązać się z kimkolwiek mu podobnym, bo on jest moim lustrzanym odbiciem, tej mnie sprzed lat, gdy byłam kalekim, poranionym stworzeniem, a nie dorosłym samostanowiącym o sobie człowiekiem.

Po czwarte więc nauczyłam się kochać siebie.

 

Nie potrafię opisywać chronologicznie zdarzeń. Piszę to, co aktualnie dzieje się w moim umyśle. Chciałam jednak nawiązać do pewnego wątku w dyskusji na temat Miłości.

Półtora roku temu pojechałam do domu generalnego sióstr niepokalanek w Szymanowie. Tam jest sanktuarium Pani Jazłowieckiej. Stanęłam przed Nią i zapytałam wprost: "Co oznacza w praktyce kochać drugiego człowieka i siebie?" Chodziło mi o niego, o tego, którego kochałam. Odpowiedź usłyszałam od razu: "To znaczy realizować rzeczywiste potrzeby drugiego i swoje". RZECZYWISTE, a więc nie te, których on czy ja się domagamy, bo możliwe, że nie wiemy, czego naprawdę nam potrzeba, to wie tylko Bóg. Ale zastanowiłam się. Co jest jemu naprawdę potrzebne? Po krótkim namyśle zrozumiałam, że to, czego mu brakuje, to prawda o sobie i o Bogu. Chciałam pójść i opowiedzieć mu, czego tak naprawdę mu trzeba, że powinien pójść na terapię, bo jest uwikłany w chorą relację z matką i swym rodzeństwem, że przez to obarczony został nadmierną odpowiedzialnością, nie budując własnego życia zgodnie z tym, co zaplanował mu Bóg. Chciałam wyjaśnić, że przed nim długa droga do normalności, ale że warto zająć się sobą i zaufać Miłosierdziu. Miałam ochotę wykrzyczeć, jak bardzo mnie poranił przez to, jaki jest, że to niesprawiedliwe, że tak nie może być.

"Jeśli będę miała okazję, zrobię to" - obiecałam. Opatrzność zesłała okazję. Słowa dotrzymałam.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Rozmaitości