Jeszcze na przełomie sierpnia i września 2006 nie wiedziałam, co mnie tak naprawdę pociąga w całej tej historii, która właśnie się rozpoczynała. Dopiero dziś, z odpowiednią perspektywą, umiem nazwać te rzeczy właściwie. Otóż, największą dla mnie wartością zawsze było to, co odczytywałam jako Wolę Bożą. To był priorytet, ale właśnie wydarzenia w miesiącach późniejszych roku 2006 zapaliły na mojej drodze pierwszą z trzech lamp oświetlających totalne ciemności, w których kroczyłam od lat.
Spotkanie tego człowieka, poznanie go w takich, a nie innych okolicznościach, odczytałam na początku jako Boży Zamysł. Tyle że po pięciu dniach znajomości (ciągle internetowej) poczułam, że to nie zapowiada się dobrze. Nie miałam wtedy umiejętności rozeznawania zaistniałych faktów na drodze rozumowej dedukcji (dopiero byłam przed intensywnym "kursem") oraz w czasie pogłębionej medytacji, podczas której otrzymałabym jakiekolwiek Światło. Dlatego też brnęłam w to jak ślepiec, w dodatku piramidalnie głupi. Siedziałam nocami na gg, rozmawiając w sumie o ważnych dla mnie wówczas sprawach, czując już wówczas przez skórę, że jestem wykorzystywana do jakichś jego celów. Dopiero po trzech latach odkryłam coś, co mnie wbiło w ziemię: mężczyzna ten od lat wielu był szalenie aktywny w sieci. Nie była to może jakaś naganna aktywność, ale taka... schizofreniczna, polegająca min. na tym, że miał kilka pseudonimów równolegle i kilka równoległych internetowych "żyć", z których ja poznałam tylko maleńki wycinek w czasie naszej znajomości. Dotarło wówczas do mnie, że w tym wrześniu, gdy się to zaczęło rozwijać, byłam tylko jednym z wielu bodźców, jakich sobie dostarczał z wirtualnej rzeczywistości. Dla mnie zaś było to coś najważniejszego, co mogło wówczas być.
Ponieważ wyczuwałam to wszystko tylko "przez skórę", działałam też jakoś tak mało świadomie. Jak już wiedziałam, że przez ten internet to nic nie będzie, że on tylko tak sobie na gg... wybrałam się i pojechałam z nim spotkać. Pchała mnie do tego taka siła, że aż dziś mi w to trudno uwierzyć. Oczywiście szok był, ale pozytywny. No, trudno się dziwić, trafiłam w czuły punkt, w samo sedno sprawy. Dałam jasny i oczywisty sygnał, że jestem gotowa na wiele, to mu pasowało. On wyczuł jeszcze jedno, co skwapliwie wykorzystywał do samego końca i czym mnie maltretował skutecznie: byłam niepewna siebie, swojej wartości (dokładnie tak samo jak on, czego ja wtedy nie wiedziałam), można więc było mnie trzymać na dystans, być i nie być w związku, nie podejmować zobowiązań, a jednocześnie domagać się coraz to nowych dowodów atencji i przywiązania. Dlatego przez te wszystkie miesiące ani razu niczego z siebie nie dał. NIGDY! stwarzając jednocześnie pozory troski, a nawet przyjaźni. To był największy wampir energetyczny, z jakim się kiedykolwiek spotkałam. Moja matka odpada w przedbiegach. On to bez żadnych skrupułów wysysał ze mnie energię, karmił się mną, wykorzystując słabość mojej duszy i całej konstrukcji psychicznej, aby nasycać się tym, czego mu brakowało, a że się nie nasycał, więc chciał coraz więcej i więcej.
Ja jeździłam, ja pisałam, ja (uwaga!) kupowałam prezenty, byleby zwrócić jego uwagę. Nigdy nie dostałam wzajemności, ale dałam się wciągnąć w grę niedomówień, w której wciąż był cień nadziei. Nie pozwalał mi odejść, wciąż korzystając, że jestem zbyt słaba, by się tej sile przyciągania przeciwstawić, a gdy się ożenił, okazało się, że nadal próbuje wniknąć w mój świat... sama nie wiem po co. Odcinanie wewnętrznych sznurków, które mnie z nim wiązały, zajęły mi mnóstwo siły i czasu, ale było to płodne zajęcie, tu się nic nie zmarnowało.
Chwila oddechu. Serce bije mi jak na pewnych zakupach (ci, co czytają, to wiedzą). Poruszyłam nieruszaną dotąd strunę, bojąc się, by nie wydała fałszywego dźwięku. Ale nie... Myślę, że powoli, krok po kroku, przejdę ten temat.
Chciałam jednak wrócić do tego, co napisałam na początku. Bo równolegle toczyło się moje życie z Bogiem. Dziś wiem, że to, co czułam wówczas do tego człowieka, było szczerą Miłością. Fakt, że pokrzywioną przez moją pokrzywioną duszę, ale całkowicie czystą, pozbawioną ukrytych intencji. Siła tej Miłości zmieniła mnie. Drzwi, za którymi jest Światło, otwierają się szerzej i mogę zobaczyć jeszcze wyraźniej, że to nie on mnie zmieniał i pobudzał do rozwoju wewnętrznego, ale moja własna siła, którą Bóg mi wlał, a którą mogłam przecież odrzucić. Przyjęłam - nie bez oporów - tę propozycję, wzięłam ten Zamysł i zaczęłam nad nim pracować, nieświadomie prowadząc siebie prosto w objęcia Ojca.
Dlaczego? Bo w tym czasie, gdy już zakochanie zagościło we mnie na dobre, zapaliła się lampa o nazwie Posłuszeństwo. Zaczęłam rozróżniać je od własnych zachcianek oraz od tego, czego chcą ode mnie inni. Posłuszeństwo Bogu jest tym, co jest dla mnie NAJWAŻNIEJSZE. Ciągłe rozeznawanie Jego Woli, długie godziny poświęcone na pracy wewnętrznej, by coraz doskonalej Ją wypełniać. Jeśli coś Jego Wolą nie jest, nie ruszę tego czubkiem buta.
I jeszcze jeden wniosek mi się nasuwa. Przez kilka lat wszystko toczyło się wokół tego mężczyzny. Pomijam fakt, czy cierpiałam i czy w ludzkim odczuciu miało to jakiś sens. Kochałam i każdy gest Miłości z mojej strony Bóg oddał mi z nawiązką. To była płodna Miłość, która pozostawiła po sobie nie tylko ślad w mojej duszy, ale całkiem materialne dobra (z których oczywiście póki co korzystam tylko ja). Dziś cieszę się, że nie bałam się wówczas podjąć wyzwania, że zaufałam Bogu, to się naprawdę opłaca.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości