W takim tempie biło mi dziś serce podczas robienia zakupów jedzeniowych. Był moment, że bliska byłam ataku paniki. Kurczowo ściskałam wózek, żeby nie uciec w popłochu. To, co się stało, nie było mi nieznane, ale już trochę zapomniane.
Problemy z jedzeniem były zawsze. Czas transformacji zapamiętałam jako okres największej biedy (w miasteczku, z którego pochodzę). Inflacja i niskie zarobki mojej matki sprawiły, że zwyczajnie chodziłyśmy głodne. Poznałam wtedy po raz pierwszy, co to znaczy lęk o podstawową egzystencję. Matka nie umiała sobie z tym poradzić, ale nie w sensie finansowym, tylko tak mentalnie. Nie umiała ze mną o tym rozmawiać, chodziła coraz bardziej agresywna (ja właśnie zaczynałam dojrzewać), znikała na długie wieczory (ja drapałam ściany z lęku o nią i o siebie), wracała pijana (piła na imprezach u lepiej zarabiających znajomych) i poniewierała mną jeszcze bardziej... Tak, słodko nie było. Oczywiście, jak tylko sytuacja poprawiła się, a "nawrócenie" rodzicielki stało się faktem, minione zdarzenia poszły w niepamięć, jedynie przez kilka lat nie mogłam pojąć, dlaczego mam zdrapaną farbę na ścianie nad łóżkiem.
Drugi raz w życiu poznałam "smak" głodu na studiach. Nie miałam z czego żyć, a wszystko, co uzbierałam na wierszówce, oddawałam jej. To był absolutny popis moich umiejętności w niedbaniu o siebie i powolnym zabijaniu swego ciała. W tej konkurencji, myślę, byłabym mistrzynią świata i okolic. Oddawałam jej! Dziś to czytam i sama nie wierzę. Nie miałam za co chleba kupić, a jej zawoziłam pieniądze na niejasne do dziś dla mnie cele. To było NIENORMALNE! Tak po prostu. Wtedy to zrodziły się kłopoty z zakupami. Innych, poza jedzeniowymy, nie robiłam, więc proszę mnie nie pytać o ten szczegół. Nie zliczę, ile razy wychodziłam ze sklepu, nie kupując nic, gdy w mieszkaniu bądź akademiku nie miałam nawet makaronu. Nie chodziłam nawet po tanich barach, gdzie żywiła się większość studentów, a kiedyś, gdy poszłam - rozpłakałam się nad talerzem, wywołując niemałą konsternację. Radziłam sobie różnie. W weekendy opiekowałam się najczęściej dziećmi, o ile nie miałam zajęć, i tam się najadałam. Chodziłam po koleżankach, odwiedzałam wuja matki albo udawałam, że nie jestem głodna. Naturalnie, jeśli chodzi o jakąkolwiek większą aktywność ruchową, nie było mowy. Katastrofa!
O co więc chodzi z tymi zakupami? Oczywiście o poczucie winy, że - zamiast na matkę - przeznaczam pieniądze na siebie. Później, po studiach, wyglądało to gorzej, bo wydawałam na nią większe sumy: kredyty, rachunki, nowe zęby, zachcianki itd. Pewnie nie zdziwi fakt, że wystawiałam jej czeki in-blanco, po czym bank zamykał mi konto z powodu piekielnego debetu. Ale... im więcej zarabiałam, tym mniej mi się to podobało. Tak zwyczajnie gniew zaczynał wygrywać z jakimś chorym poczuciem zobowiązania wobec niej. W końcu wściekłam się nie na żarty i dokładnie trzy lata temu odcięłam ją od jakiegokolwiek źródła finansowania z mojej strony, choć i wówczas było ono znacznie ograniczone. Wydzielałam jej jak małemu bachorowi drobne sumy na różne rzeczy, np. wyjścia z koleżankami. Ostro wyznaczyłam granice, kto za co płaci w mieszkaniu (jeden rok spędziłam z nią po powrocie z zagranicy). A ona nie wykazywała najmniejszych oznak zażenowania. Tak miało być, podobnie jak to, że robię się coraz starsza i wciąż nic nie mam, poza wydłużającą się listą zajęć na moim CV. Kiedy jasno dałam do zrozumienia, że pakuję manatki i od dziś mam bardzo głęboko jej problemy, natychmiast znalazła pracę (z emerytury nigdy by nie wyżyła). Krótko trwały żale, że ją za długi do więzienia poślą.
Natomiast zmiana, która nastąpiła u mnie, tak naprawdę była bardziej zewnętrzna. Znowu pojawiły się kłopoty z zakupami i jedzeniem w ogóle. Ten robal ciągle mnie niszczył. Jadłam byle co, czując, że nie zasługuję na nic lepszego. Oczywiście ciężko się pochorowałam. Nie zapomnę miny lekarza po badaniach wstępnych. Nigdy wcześniej takiej nie widziałam, choć na studiach wiecznie mi coś było, jakoś jednak zawsze diagnoza zmierzała do problemów mocno związanych z psychiką. Poszłam do innego specjalisty - to samo. Czułam się zaś coraz gorzej. Przyszedł dzień, gdy zastanowiłam się. Tak na logikę: to nie "po Bożemu" dobrze zarabiać, a jeść jak żebrak - myślałam. Rozpoczęłam długą i żmudną pracę nad sobą, narzuciłam sobie rygor, wprowadziłam kontrolę wydatków, w której obok mieszkania znalazło się jedzenie. Krok po kroku, czasem z płaczem i jakimś wewnętrznym poczuciem bezsensu tego, co robię (bo niby dla kogo to robię?) doszłam do wprawy w bezstresowym robieniu zakupów i gotowaniu, czego tylko zapragnę. I do dziś myślałam, że jest git...
Gorset zleciał ze mnie. Jak to ktoś ujął - eksplodował. W nocy dotarło do mnie, że już w momencie, gdy rozpoczynałam pisać tego bloga, trzymał go jeden, ostatni "sznureczek": stara, śmierdząca pępowina. Nie mogłam jej odciąć przez tyle lat, bo chciałam to zrobić sama. Okazało się, że się nie da. Każdy człowiek, którego do tej pory spotkałam, a który w jakikolwiek sposób podtrzymywał mnie w moich wyborach, od terapeuty ze szpitala po sprzątaczkę z mojej firmy, pomagał przecinać sznurki pomniejsze. Natomiast każdy, kto napisał cokolwiek na tym blogu, był co najmniej jako ten Przewodniczący Partii (jakiej-bądź), który przyłożył się ze swoimi nożyczkami do przecięcia ostatniej, oddzielającej mnie od drogi do wolności, wstęgi oplatającej ciało i umysł. Dlaczego? Być może dlatego, że jednak przecinanie takiej pępowiny jest o wiele trudniejsze dla dwóch nawet osób. Tu trzeba zmasowanego ataku, a tego się bałam najbardziej do tej pory, wychowana w swoistej izolacji wewnętrznej.
No to skąd ta panika? - pytam się dziś w sklepie. Stanęłam między półkami jak obłąkana i myślę. Nie, matka nie wyskoczy zza regału i mi nic nie powie. Naprawdę mogę kupować dalej, zważywszy, że dostałam dziś małą premię - głód mi póki co nie grozi. Dokonałam analizy faktów i pomyślałam, że po raz pierwszy w życiu robię to TYLKO dla siebie. "Tylko" oznacza, że opadły ze mnie nawet takie motywacje, jak to, że dbanie o siebie jest inwestycją dla ewentualnego mojego potomstwa, tudzież zaspokajanie własnych potrzeb przysłuży się jakoś społeczeństwu, bo widocznie jeszcze mnie Stwórca po coś tu trzyma... A dziś taki klops, takie faux pas,taki nieskazitelny egoizm - warzywka, grzybki, otręby, łosoś i takie tam pomidory w puszce. Dla mnie, bez żadnych podtekstów mesjańsko-werterowskich. Bez filozofii.
Tak jak tu wczoraj padło w dyskusji: rany pozostaną. To bez dwóch zdań. Jestem poobijana i oszołomiona, ale myślę, że błędem by było zapominać o tym, co się wydarzyło. Wszystkie minione fakty mają wciąż swoją siłę oddziaływania. Problemy nie znikają, to nie jest bajka. Jakoś jednak nareszcie jestem na właściwym szlaku, bez poczucia, że łażę po krzaczorach. Tego się trzymam:)
I jeszcze jedno. Przepraszam, że na końcu i małym druczkiem, ale chciałam się odnieść do Pani, co to pytała się o tę fikcję literacką. Wczoraj mnie poniosło, ale i dobrze, bo się otrząsnęłam dzięki temu. Na spokojnie odpowiem, że "bohaterka" swoją śmiercią nie chciała ukarać matki, ale ją wyzwolić od siebie, bo od maleńkości uważała, że jest źródłem nieszczęścia dla niej, nie pojmując, że to matka uczyniła siebie nieszczęśliwą. Po prostu. O tym chciałam napisać więcej, co będzie też odniesieniem do wpisu Blogooblatywacza. Mocno mnie poruszył.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości