Zasznurowana Zasznurowana
1449
BLOG

Kto odebrał mi prawo do życia?

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 24

Dokładnie takie pytanie kołacze mi się dziś po głowie. Nie umiem nawet słowami wyrazić, jakim przerażeniem napawa mnie próba odpowiedzi. Musiałam bowiem wrócić pamięcią do chwil, kiedy czułam, że mam prawo żyć, a nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiałam, żyłam po prostu... a to było naprawdę dawno temu.

Cały paradoks polega na tym, że moje naturalne usposobienie jest odwrotne do depresyjności. Byłam najbardziej pogodnym i pozytywnie nastawionym do świata dzieckiem, jakie chodziło po tej planecie... no, co najmniej w mieście, w którym się wychowałam. Gdy wszystkie matki odwoziły swoje dzieci do przedszkoli i żłobków, na ulicach rozlegał się jeden dziki wrzask, płacz i szloch, potęgowany pokrzykiwaniem zniecierpliwionych rodzicielek. Wyjątek stanowił mój donośny śpiew. Od pierwszych chwil po przebudzeniu śpiewałam, bez względu na zmęczenie. Zawsze byłam zadowolona. Co ciekawe - to usposobienie odziedziczyłam właśnie po matce, bowiem rodzinne legendy donoszą, że od maleńkości wykazywała podobne cechy, będąc radością i pociechą dla wszystkich wokół, zwłaszcza gdy donośnie śpiewała(!) siedząc na piecu kuchennym. Tyle że jej to z wiekiem jakoś powoli "przechodziło"...

Pytam się więc samej siebie dziś, co się stało i w którym momencie mojego życia, że zaczęłam stopniowo i powoli pakować się do trumny, bo moim największym pragnieniem było umrzeć. Marzyłam o śmierci, z wiekiem coraz bardziej. Marzę o niej dalej... łapię się na tym co chwila. Nie widzę sensu życia - mojego życia. Choć może bardziej chodzi o to, że się czuję winna, po prostu. Od wielu lat moim towarzyszem jest bezustanne poczucie, że swoimi narodzinami popełniłam wielki nietakt wobec świata i ludzkości i za wszelką cenę chciałam ten błąd jakoś naprawić, np. poprzez męczeńską śmierć w intencji tego padołu. Czułam, że tylko tak mogę się jakoś przydać, bo przecież do niczego innego się nie nadaję. Ktoś się może uśmiechnąć, czytając o idei śmierci męczeńskiej, ale proszę mi wierzyć, że to była dla mnie jedyna nadzieja, od kiedy skończyłam trzynaście lat, że jakoś zapewnię sobie usprawiedliwienie dla dalszej, na pewno niezbyt długiej już, egzystencji.

No więc pytam się znowu: jak do tego doszło? To ważny moment, bo NIGDY sobie tego pytania w ten sposób nie zadałam. Jeszcze nigdy między wierszami nie kryło się inne: czy jednak mam prawo do życia? a jeśli tak, to czy mam prawo do życia szczęśliwego?

Okazuje się, że sznurki mojego gorsetu zaciskały się powoli. Im byłam większa, tym mocniej mnie ściskały, a jak już urosłam do rozmiaru dorosłej osoby (między 13 a 14 rokiem życia), nie było mowy o oddychaniu. Ona nigdy nie zaakceptowała mnie jako dorosłej kobiety (mnie to przychodzi z wielkim trudem). Było dobrze, dopóki byłam malutka... było znośnie. Najlepiej obrazuje to fakt, że najchętniej zawsze widziałaby mnie na swoich kolanach. Brzmi groteskowo? Nie będę tu opisywać, ile lat zajęło mi ostateczne wyperswadowanie jej spanie w jednym łóżku. Myślę, że do tej pory nie widzi w tym nic nienormalnego, ale boi się moich reakcji.

Podobno ostatecznie rozerwanie więzi, jaką ma matka ze swoim nienarodzonym dzieckiem, następuje, gdy maluch kończy 3 lata. Dla mojej matki to nie nastąpiło nigdy. Milion razy słyszłam z jej ust, że jestem jej częścią. Gdy skończyłam jakieś 10 lat, zapytałam wściekła: a więc jestem dla ciebie jak noga czy ręka? Odpowiedź mnie poraziła: TAK, oczywiście. A więc "nietaktem" nie było to, że się urodziłam, ale że zauważyłam fakt oderwania się naszych ciał (matce moment przecinania pępowiny uleciał z pamięci), a po drugie "zgrzeszyłam", gdy okazałam się być inna, niż ona tego sobie życzy. Nie wolno mi było być sobą, zakazane były różnorakie formy ekspresji, a już największą zbrodnią było wchodzenie w okres dojrzewania, z wychodzeniem z domu z koleżanką na czele. Wina, wina, ciągła wina. Ciągle nie tak, jak być powinno. Gorset się zaciskał, miażdżył i zabijał na raty. Bez przerwy byłam chora, od 8 roku życia cierpiałam na niewyobrażalne migreny, potem bóle brzucha, bezsenność... Lekarze wyzywali od histeryczek, śmiali się albo rozkładali ręce, a jeden, który zdiagnozował u mnie depresję młodzieńczą... w ogóle nie został skomentowany (po nim nie wysłała mnie do żadnego lekarza).

Udało się mojej matce coś, co udaje się w środowiskach szczególnie naznaczonych przemocą: wprowadziła swój własny system opresji, niewidzialny kompletnie dla świata, wiadomy tylko mnie. Były kary i nagrody, lista przewin, nigdy jasno nie ustalona, zmieniająca się w zależności od jej humoru, abym nie mogła się nauczyć reguł, żebym zawsze była czujna i wyczulona na jej nastroje. Miał nie istnieć dla mnie świat inny niż jej własny, wymyślony przez nią. Świat urojony. Poza nią czyhały na mnie różne zagrożenia, ale żyła też w ogóle w jakimś katastroficznym przeświadczeniu, że nigdy nic się nie uda, że "przyjdą Niemcy i nas zabiją". Ja ciągle czekałam na jakiś koniec świata, który nie nadchodził. Już za parę miesięcy miałyśmy znaleźć się pod mostem, bo jacyś źli ludzie chcą nas wyrzucić na ulicę. Jeszcze moment i wyrzucą mnie ze szkoły, bo "sobie bimbam" (nie muszę mówić, że oceny miałam rewelacyjne). Jeszcze rok i wybuchnie wojna światowa... I ja tak ciągle się czuję, ciągle jestem małą dziewczynką, która boi się wojny, głodu, bezrobocia... która boi się urządzić, planować na dłużej, bo to i tak nie ma sensu. Bo i tak zaraz umrze...

 

Bardzo dużo kosztował mnie ten post. Dociera do mnie z całkowitą brutalnością, że ostatnie kilkanaście lat mojego życia było jakąś niezasłużoną udręką. Myślę o sobie jako o tej śpiewającej dziewczynce i widzę, że po prostu obcięto jej język, uczyniono niemową, nie dając szansy na wyśpiewanie najpiękniejszej pieśni, jaka może być: o życiu szczęśliwym.

 

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (24)

Inne tematy w dziale Rozmaitości