Zasznurowana Zasznurowana
810
BLOG

Wiktymologia stosowana

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 20

Depresja szaleje. Nie przeszkadzam jej. Mogę sobie na ten komfort pozwolić. Nie jestem - jak kiedyś - w sytuacji, że muszę biec gdzieś w poszukiwaniu "jakiegokolwiek" zajęcia, by zarobić na "jakikolwiek" posiłek, nie muszę rozmyślać o długach matki, o matce w ogóle. Kiedyś byłam w szpitalu, na jednym z lepszych w Polsce oddziałów leczenia nerwic, który załatwili mi znajomi. Wtedy czułam podobnie: dostałam jeść, nie musiałam się troszczyć o to, co za murami, miałam jedynie zajmować się moją depresją, ja sama byłam ważna. To była dobra lekcja. Wtedy po raz pierwszy poznałam smak wolności, wtedy to po raz pierwszy spotkałam siebie... Potem, po wypisie, musiałam zmierzyć się z problemami codzienności, ale właśnie wówczas zaczęłam stawać na nogi: wyjechałam, znalazłam pracę, potem drugą, lepszą, całkowicie odmieniłam swój wygląd... i zawsze tęskniłam do tego stanu ducha, który miałam na oddziale, w który udało mi się wejść za pomocą kilkutygodniowej terapii (bardzo intensywnej). Nie było jednak czasu ani warunków na takie luksusy.

Dziś są. Więc i depresja wróciła. Zniknęły czynniki, które ją maskowały: zabieganie, troska o sprawy doczesne, przemocowy partner, matka, jedzenie, a więc naprzemienne obżeranie się z okresami anoreksji. Zagłuszaczy nie ma. Znowu jestem tylko ja. Spotykam siebie i mogę przejść żałobę bez wyrzutów sumienia. Mogę oddać ten weekend, nawet którego pogoda "sprzyja" mojemu stanowi, i "nicniemusieć".

Zawsze weekendy były najgorsze. Budziłam się w sobotę rano i serce waliło mi jak oszalałe. Boże - myślałam - w jakim jest dziś humorze? Niewiele w roku było tych poranków, że była w dobrym. Od pierwszych chwil zaczynał się terror pscychiczny. Najcięższe było to, gdy się nie odzywała. Milczeniem "karała" mnie przez całe życie. Za co? Tego nigdy się nie dowiedziałam. Jak dorosłam, zaczęłam podejrzewać jakąś afektywną dwubiegunową, bo te jej stany zmieniały się jak w kalejdoskopie, ale jednak skłonna jestem stwierdzić, że kopiowała swoją matkę, która perfekcyjnie potrafiła manipulować swoimi dziećmi, właśnie za pomocą takiej "sztuczki". Moja matka była najstarsza - jej oberwało się najmocniej, za wszystkie "nie-winy", których się dopuściła. Setki takich weekendów, dziesiątki dni w czasie dłuższych wakacji. Taki wieloteni obóz koncentracyjny, a ja wciąż przekonana, że to moja wina, i że jednak coś mogę z tym zrobić...

Ta weekendowa męka przeniosła się na późniejsze moje lata. Na studiach zaocznych cieszyły mnie soboty i niedziele z zajęciami. Rok pracy w pewnej państwowej firmie znowu mnie podłamał, ale zaraz potem były Niemcy i w robocie byłam bez przerwy. Potem jakoś szło: znowu za granicą, znowu brało się nadgodziny, po drodze kierowniczyłam w pewnym pensjonacie, więc 24 na 7... ale jak wróciłam do "budżetówki", załamałam się po roku na dobre. Wtedy to był szpital i fantastyczne poczucie zlewania się wszystkich dni w jedno, bez tej piątkowej cezury. No i jakoś tak szukałam sobie i znajdowałam zajęcia bez wolnych weekendów (bo fajnie w poniedziałek iść do CH, a nie jak wszyscy do roboty), dopóki nie dostałam zakazu od kardiologa pracy zmianowej. Tak, zapłaciłam za ten tryb życia cenę zdrowia, piekielnie bolesną. Nie wolno mi zarywać nocy i wieść nieuregulowanego trybu życia. Dano mi miesiąc na znalezienie sobie jakiegoś biurka od 8 do 16 od pon. do pt.

Broniłam się przed "potworem weekendu" półtora roku. Cuda wymyślałam, żeby się czymś zająć i nie myśleć. Długa historia. Każdy piątek - godzina 16 - wyciągał swoje kły i zaczynał kąsać. Wyłam, miotałam się, krzyczałam, aż wreszcie lądowałam w jakiejś ciastkarni przed największym kawałkiem tortu, jaki mieli, z kolorowym pismem w ręku i potwora odganiałam. W sobotę, bladym świtem ruszałam na podbój miasta, zagłuszając myśli w kolejkach do kolejnych przymierzalni, a wieczorem jak szalona sprzątałam mieszkanie co najmniej jak przed Wielkanocą.

Jak widać, wszystko prysło. Jeśli ktoś bloga czyta od początku, wie, co się wydarzyło i jak to się stało, że stanęłam do konfrontacji z każdym potworem swojego życia. One to składają się na cały gniotący mnie gorset, to one są jego sznurkami, zawiązanymi na supeł, które nie dają oddychać i normalnie się poruszać. Taka właśnie jestem: Zasznurowana. Mogę sobie wmawiać różne opowiastki, ale fakty są brutalne i walą po mordzie bez litości. Mam zasznurowany umysł, ale też ciało. Ten mój defekt sprawiał, że tak długo dawałam się nad sobą znęcać - najpierw matce, potem pracodawcy, a następnie partnerowi. Tak, to jest wiktymologia, bo nauczono mnie być ofiarą, taki wpojono mi model postępowania. Nie umiem nią nie być, choć pozornie "poradziłam" sobie z problemem - podobnie jak moja matka - terroryzując otoczenie, narzucając mu przemocą psychiczną swoją wolę, w sposób cichy i bardzo subtelny. Ale i tak ciągle jestem ofiarą, tym razem swojego gniewu, nad którym ciężko zapanować. Ja nie wiem, co to znaczy "nie być ofiarą", nie mam pojęcia. Choć myślę, że jestem na dobrej drodze, by się tego nauczyć.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Rozmaitości