Wszystko, o czym piszę, rozgrywa się w moim wnętrzu. Jak pisałam - siniaków nie było, ale tym bardziej mam poczucie osamotnienia, bo trudno to komukolwiek tłumaczyć. Zastanawiam się nad tym, że agresorzy odcinają czasem od innych ludzi, którzy ewentualnie mogliby pomóc. Nigdy wcześniej o tym w ten sposób nie myślałam. A przecież ich metody mogą być subtelne, prawie dla świata niewidzialne. Nie mieszkaliśmy razem, nie dzieliliśmy życia jak normalna para, a po wszytskim on się wyparł, że cokolwiek miało miejsce. Okazało się, że nie myślę swoimi myślami, tylko jego sposobem patrzenia na tę historię, i że sama uważam, że nic nie było... tylko skąd te rany? Przez cały czas naszej znajomości wpierał mi, że to, co czuję, jest nieprawdziwe, że nie może mnie boleć to, co on robi ze mną, tym samym dając do zrozumienia, że jestem wariatką (padały różne określenia). Nigdy nie wziął odpowiedzialności za swoje słowa i gesty. Jak zerwałam, było jeszcze gorzej.
Ale nie to jest istotne - najgorsze jest to, że ostatni związek, na szczęście krótki, okazał się być niemal identyczny. Zerwałam natychmiast, gdy okazało się, że to te same schematy. Łapałam na kłamstwach, byłam zostawiana, na pierwszym miejscu byli kumple i piwko, na boku były inne kobiety... no i zostałam raz uderzona. Koszmarem jest to, że wówczas nie umiem zareagować, jestem zmartwiała w środku i boję się komukolwiek o tym powiedzieć. Wstydzę się. Natychmiast wchodzę w rolę ofiary. Strasznie trudno było mi powiedzieć to ostateczne NIE. A z drugiej strony pamięć o minionym związku pobudzała do jasnego myślenia. Ciężko wówczas oddzielić uczucia od rozumu.
Ta druga historia tak naprawdę zakończyła się moim sukcesem, nie trwała dłużej niż kilka miesięcy, a same te najgorsze rzeczy trwały może cztery tygodnie. Wyrwałam się, wyszłam z tego zaklętego kręgu, zanim na dobre mnie wchłonął. Ale to właśnie te zdarzenia najbardziej podcięły mi skrzydła. Pojęłam, że nie jestem zdolna do wejścia w normalną relację z mężczyzną w związku, że za każdym razem wpadam w pułapkę bycia więźniem we własnym ciele i umyśle, że zachowuję się inaczej niż tego chcę. Nie umiem być wolna i wiążę się z tymi, którzy mi chętnie tę wolność odbierają.
Wiem, że to przeniesienie sytuacji z domu. Ja to wszystko rozumiem i mam to przepracowane podczas terapii sprzed prawie dziesięciu lat. Wygrzebałam się z tego nadludzkim wysiłkiem... żeby wpaść w chory układ z mężczyzną. Co świadczy o tym, że się nie wygrzebałam, że jeszcze nie wiem, co to są normalne relacje, co to znaczy, że ktoś mnie kocha. Nie wiem tego - po prostu. Nie umiem przyjmować Miłości, bo ona była czymś zakazanym, gdyż według mojej matki, tylko ona najlepiej wiedziała, czego mi potrzeba, a wszyscy inni chcieli mnie krzywdzić. Nie kocha mnie, nigdy mnie nie kochała. Bo jeśli w Miłości realizuje się rzeczywiste potrzeby drugiego człowieka, to ona - poza urodzeniem mnie - nie zrobiła nic. O moim ojcu nie wspominając.
A jednak chcę być kochana. Chcę się tego nauczyć, poznać ten smak. Z jednego zasadniczego powodu: nie chcę bać się wracać do własnego domu.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości