Mam dwa wyjścia.
Mogę ciągnąć swoją "żałobę", której ciężar jest znacznie mniejszy niż objawy stresu pourazowego lub odrzucić jej kuszące - lecz zwodnicze - argumenty i zmierzyć się z przeszłością boleśnie, ale prawdziwie.
Pierwsze rozwiązanie niesie za sobą pewną dozę oszustwa, mogę bowiem wciąż unikać oczywistej oczywistości, że facet, w którym ulokowałam uczucia, był (i może jest) emocjonalnym kaleką, i że była to moja jedna z większych porażek w życiu. Opcja ta tuszuje również moje własne niedomagania, które to doprowadziły do zaistnienia znajomości i trwania jej, mimo widocznych znaków ostrzegawczych. Tak, jest to z pozoru "łatwiejsza" wersja, nieobciążona aż tak wysokimi kosztami, jakie muszę ponieść wybierając wyjście drugie.
W drugiej wersji zdarzeń dopuszczam do siebie CAŁĄ prawdę o tej relacji, a więc i to, że obecnie mężczyzna ten tak naprawdę NIC dla mnie nie znaczy, jest jedynie mglistą postacią z przeszłości, pionkiem na szachownicy wielu zdarzeń, któremu nadałam zbyt wielkie znaczenie, zapominając, że są inne sprawy i inni ludzie poza nim. Brzmi rozsądnie i tak całkiem prosto do wykonania... No, więc niekoniecznie. Bo jeśli się całe życie dązyło do bycia nieomylnym ideałem, to bardzo trudno nagle powiedzieć sobie: popełniłaś błąd, upieranie się przy swoim zniszczy ci resztę życia (już je niszczy, nie ma się co oszukiwać). Muszę powiedzieć sobie coś, czego nie znoszę sobie mówić: NIE MASZ RACJI. On nigdy cię nie kochał, jemu na tobie nie zależało, nie, to nie był "mężczyzna twojego życia", i nie jest prawdą, jakoby już po nim nie miało się nic dobrego wydarzyć (jakby on był czymś dobrym, co mi się przydarzyło). Dopiero tak stawiając sprawę, mogę z całą jasnością zobaczyć, co się wydarzyło między nami i gdzie leżała moja wina.
Ostatnie zdanie przychodzi mi najtrudniej. Bo teraz, gdy on jest związany z inną kobietą, łapię się co i rusz na robieniu sobie wyrzutów, że "gdybym była inna wobec niego, to bylibyśmy razem", co jest nie tyle śmieszne, co żałosne. Nie mogłam być inna. Nie mogłam ulec jego chorym wymaganiom, musiałabym wówczas zmienić siebie za bardzo, za bardzo się poniżyć... Jego agresja pojawiła się właśnie wtedy, gdy się postawiłam. To było ciche, subtelne znęcanie się nade mną, tym większe, im bradziej widział, jak mnie rani. Moją "winą" w tym momencie było to, że nie odeszłam, że trwałam w tym, a nawet potem, kiedy już zerwałam całkowicie - nigdy nie walczyłam o wyrwanie się z tej chorej symbiozy. Dziś, gdy o tym myślę, jest mi go żal. Wiem, że nie potrafił wówczas inaczej wyrazić uczuć, sam się ze sobą nie ogarniał. Dlatego tak zabolało, kiedy zobaczyłam go z inną kobietą, wobec której - wydawało się - postępował zupełnie inaczej (jak było naprawdę i jak jest, pewnie nie dowiem się nigdy).
Jest mi strasznie żal tych lat, długich miesięcy udręki. Ciężko jest wybaczyć sobie samej taką głupotę, brak szacunku do siebie. Muszę jednak zapomnieć o obwinianiu siebie za to, że nie umiałam z nim postąpić tak, aby go przy sobie zatrzymać, bo to byłaby największa oznaka braku szacunku dla siebie i coś, czego mogłabym naprawdę sobie nie wybaczyć do końca życia...
Jest jeszcze jedno, co trzeba zrobić, a co trudno nawet dopuścić do swojej myśli: trzeba mi przebaczyć Bogu, uwolnić się od tajonego żalu, jaki mam do Niego, że na to wszystko pozwolił. Ten żal właśnie blokuje mnie na polepszenie naszych relacji, zwłaszcza ostatnio. Mówię ustami "ufam Ci", a tak naprawdę nie ufam wcale. Bo ja się o to wszystko zawsze pytałam: czy mam tak zrobić, czy może inaczej? Dał mi wolną rękę, we wszystkim, nie uchronił przed błędami, a w tych moich modlitwach była prośba właśnie o to. A przecież chyba nie o to chodzi, by być nieomylnym i bezgrzesznym, ale by wzrastać, poznawać siebie, by On mógł prowadzić nas PO SWOJEMU. Jest więc w tej historii jakaś Jego wielka Tajemnica.
https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości