Już po napisaniu tekstu naszła mnie taka refleksja. Związana z często, może nawet zbyt często ostatnio przywoływanym zdaniem Gandhiego „najpierw cię ignorują, później się z ciebie śmieją, potem z tobą walczą a na koniec wygrywasz”. Po wczorajszej manifestacji obrońców demokracji (piszę bez cudzysłowu bo od któregoś szeregu we wczorajszej manifestacji szli ludzie rzeczywiście zatroskani Polską) zachodzi mocna rozbieżność po obu stronach, z którą fazą mamy do czynienia. Zwolennicy obecnej władzy są na etapie dość opornego przechodzenia z fazy „ignorują” do etapu „się śmieją” a zwolennicy władzy świeżo upadłej (tak to wygląda sądząc z rzędów pierwszych pochodu) uznali, że właśnie „wygrywają”. Przyjmując, że faza „walczą z tobą” to było wywalenie elity z rządowych i okołorządowych posad. Obie postawy mnie dość niepokoją. Ta pierwsza faktycznie aż prosi się o spełnienie przepowiedni Gandhiego a ta druga irytuje tryumfalna przesadą. Można sądzić, ze zdaniem uczestników wczoraj zostały unieważnione wybory. Taka wariacja na temat konstytucji.
Ja swój tekst postanowiłem napisać zgodnie z regułami procesu i będzie on lekko acz zdecydowanie w duchu „się śmieją”. Choć ja akurat śmieję się nie z siły opozycji (zaimponowali mi wczoraj i ich nie lekceważę) lecz z ich świadomości.
***
Spacerując wczoraj wpadłem na dość niezwykłą myśl, mocno związaną z wczorajszą walką o naszą demokrację. Nie bez przyczyny wpadłem bo kiedy w Warszawie ruszał imponujący (piszę to bez ironii) marsz, ja właśnie mijałem w swoim mieście niezbyt udaną próbę przeniesienia walki na lokalny grunt. Gdy mijałem grupkę ok. 30 bojowników podeszła do mnie znajoma, która też bić się o demokrację pospieszyła.
- Mało jest – powiedziała z żalem i zdumieniem. – W dodatku już się kłócą że ci z flagą to nie nasi. Ledwie się zebrali już się dzielą.
Powiedziałem, że pewnie reszta do Warszawy pojechała a ona potwierdziła, że sporo jej znajomych pojechało. I pewnie dlatego relacje z lokalnych potyczek o demokrację tak mocno kontrastują z imponującym wyglądem tej głównej dziś bitwy. Warszawa wyssała w ten dzień z prowincji prawie całą demokrację.
Wracając napotkałem młodą bojowniczkę i wdałem się z nią w dyskusję. Była doskonale przygotowana zarówno ideologicznie jak i faktograficznie. Niestety gdy próbowałem cofnąć się przed inicjujący jej zdaniem konstytucyjny kryzys brak ze strony Prezydenta woli odbioru od 5 sędziów ślubowania, reagowała jakby świat powstał dopiero wraz z ta odmową. Kiedy mówiłem, że trzech sędziów pisało ustawę wchodziła mi w zdanie stanowczym „Nie”, kiedy przypominałem, że Rzepliński i jego zastępca brali udział w parlamentarnej procedurze znów było „Nie”. Przypomnieć, że w jego obecności przyjęto niekonstytucyjną poprawkę już nie zdążyłem. Ale rozstaliśmy się życząc sobie miłego dnia.
Zanim wyjaśnię co mi przyszło do głowy na kanwie wczorajszej obrony demokracji przypomną niepozorny początek imponującej kariery Nikodema Dyzmy. Tym początkiem… była sałatka. Gdyby nie ta strącona przez butnego urzędnika sałatka Dyzma nie zostałby największą nadzieją politycznych elit II RP. Oczywiście literacką „największą nadzieją politycznych elit II RP”. Po prostu by się najadł, poszedł sobie i dalej by grywał w podrzędnych knajpach „zazuzi zazuzaj”.
Cóż to ma wspólnego z demokracja i jej obroną? Może ma może nie ma.
Nie ukrywam, że z lenistwa nie chciało mi się i dalej nie chce porównywać ze sobą treści ustaw o Trybunale Konstytucyjnym. Tej od lat ( w tym także długich lat rządów PO i prezesowania Rzeplińskiego) służącej do ustalania zgodności i tej, którą nagle, z niezrozumiałych dla mnie powodów postanowił napisać Andrzej Rzepliński z kolegami z pracy gdy długie rządy PO zaczęły dobiegać kresu. Sprawdziłem tylko, że na wyrost były twierdzenia, że głównym celem ustawy było umożliwienie zdjęcia ze stanowiska Andrzeja Dudy. Wiem, że to błąd nie czytać ale kto nigdy nie błądził?
Zatem uprzedziłem że nie wiem o co biega tak naprawdę. Ale przyszło mi do głowy, że może chodziło tylko o to, że Andrzej Rzepliński, zarabiający miesięcznie 20 tysięcy, chciał sobie dołożyć jeszcze ten dodatek mieszkaniowy. Tak sobie schytrzył po prostu.
A reszta to już nie jego wina. Nie jego wina, że PO coś tam dopisało, że później kogoś tam wybrało, że dym się zrobił ogólnie. On tylko ten dodatek…
Jego dramatem może dziś być to, iż on ma świadomość, że jest teraz „ikoną demokracji” i „ostoją praworządności” i Bóg wie czym jeszcze tak, jak ten Dyzma był tą „największą nadzieją politycznych elit II RP”. Oczywiście teraz nie przyzna się bo któż przyznałby, będąc „ikoną demokracji” i „ostoją praworządności”, że tak naprawdę o tę sałatkę, to jest o dodatek mieszkaniowy chodziło.
Inne tematy w dziale Polityka