Ze smutkiem zauważam, że ogromna większość z osób, które dały komentarze pod moim poprzednim wpisem (http://romangraczyk.salon24.pl/470184,znam-te-dokumenty-maciej-kozlowski-nie-byl-t-w), wyciąga twarde wnioski ze słabych przesłanek. Moja metoda badawcza jest dokładnie odwrotna.
Ponieważ nie jestem w stanie odpowiedzieć każdemu z osobna (nie mówiąc już o tym, że komentarze napastliwe i obraźliwe nie zasługują na odpowiedź), odwzorowuję tu pewien model typowej – jak mi się wydaje – krytyki mojego stanowiska i odpowiadam nań. Każdy może z tej odpowiedzi wziąć to, co dotyczy jego części. Albo wszystko odrzucić.
Ten model byłby taki:
1. Zgoda na współpracę jest równoznaczna ze współpracą.
2. Cokolwiek powie się oficerowi SB, jest to donosem.
3. Informując SB o emigrantach, wydaje się ich na pastwę SB.
4. Każdy, kto podpisał zobowiązanie do współpracy, automatycznie był przez SB wynagradzany finansowo.
5. Każdy zarejestrowany jako t.w. broni się przed zarzutem współpracy fałszywie.
Odpowiadam zatem:
Ad.1. Znam dokumentację wielu osób, które podpisały zobowiązanie do współpracy (lub w inny sposób zgodziły się na to), ale nie współpracowały. To były najrozmaitsze sytuacje faktyczne. Od takiej, że się podpisuje, ale nie stawia się już na pierwsze spotkanie, po czym się znika (przypadek Tadeusza Chciuka). Po taką, że się chodzi na spotkania, ale się stara panować nad tym, co się mówi (przypadek Macieja Kozłowskiego, także Wiesława Chrzanowskiego). Oczywiście ta druga taktyka wymagała sprytu, opanowania i po jakimś (raczej krótszym, niż dłuższym) czasie musiała prowadzić do postawienia sprawy na ostrzu noża: wóz albo przewóz. Stąd za niewiarygodne należy uznać tłumaczenia tych, którzy twierdzą, że pozorowali współpracę np. przez kilkanaście lat. Najczęściej „moment prawdy” następował po kilku miesiącach, ale dwa lata wydaje się okresem prawdopodobnym, tym bardziej w tym przypadku: Maciej Kozłowski, bowiem, notorycznie unikał spotkań, tłumacząc się np. wyjazdami na wyprawy (był wtedy alpinistą).
Ad.2. Jak wielu moich adwersarzy stoję na stanowisku, że najlepiej było nic SB nie mówić, bowiem nawet błaha prawdziwa informacja mogła być przez nią wykorzystana. Tyle, że prawdopodobnie jako jedyny w tym towarzystwie znam te papiery i wiem, jaka była atmosfera spotkań Macieja Kozłowskiego z jego oficerem prowadzącym. Otóż widać wyraźnie, że Kozłowski opiera się. To nie jest taktyka „nic wam nie powiem!”, no ale też nie mogła taka być, skoro wcześniej była zgoda na spotkania. Nie jest też jednak prawdą, że mówienie czegokolwiek automatycznie szkodziło. Kozłowski mówił, rzeczy ogólnie znane, albo takie, które w jego ocenie nie mogły zaszkodzić. Zgoda, że nawet banalna wiedza w rodzaju sposobu mieszania herbaty mogła się SB przydać do osaczenia kogoś – więc gra, jaką Kozłowski prowadził, była delikatna. Owszem, mógł się w tej grze zagubić (czego ja nie twierdzę), ale z pewnością starał się (to widać w papierach czarno na białym) naprawdę nie szkodzić. To była ryzykowna gra, ale jednak gra, a nie chodzenie na pasku SB.
Ad.3. To jest – przyznaję – najsłabszy punkt mojego rozumowania. Ale nie jest beznadziejny, oto dlaczego. W latach 60-tych żelazna kurtyna była naprawdę żelazna. Ci którzy opuścili PRL jako emigranci, lub do niej nie wrócili po 1945 r., dokonali wyboru na długo. Ci ludzie zakładali, że do Polski nie przyjadą być może nigdy, a w każdym razie tak długo, jak długo nie upadnie komuna – co w roku 1965 wydawało się perspektywą na pokolenia. Stąd taktyka wielu ludzi indagowanych wtedy przez SB była taka, żeby nie udzielać informacji/ opinii o ludziach z kraju, ale że o emigracji coś niecoś powiedzieć można. Oczywiście, zależy co. Kozłowski przecież nie mówił SB-ekowi, że szmugluje przez Tatry wydawnictwa „Instytutu Literackiego”. Mówił mu rzeczy, w jego ocenie, błahe w rodzaju tej, że pracował gdzieś w barze londyńskim z takim a takim, albo, że jakiś londyński hotelik jest własnością emigrantów z Polski. Prawda, że z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy o metodach pracy operacyjnej SB wydaje się, że - à la limite – nawet takie informacje mogły być wykorzystane (nie twierdzę, że były), ale faktem jest, że taka była wtedy przyjęta norma postępowania w środowiskach nastawionych nieprzyjaźnie do „władzy ludowej”. Potem to się zmieniło, to znaczy te normy postępowania zostały drastycznie zaostrzone (zalecano odmawiać kontaktów, a w czasie przesłuchań odmawiać zeznań), ale w połowie lat 60-tych było tak. I Kozłowski zachował się stosownie to tych standardów.
Ad.4. Byli tacy, którzy brali pieniądze, donosili i podpisali zobowiązanie do współpracy. Ale nie każdy człowiek zarejestrowany jako „tajny współpracownik” zachowywał się tak samo. Akurat Maciej Kozłowski nie brał pieniędzy, nie donosił, ale był zarejestrowany. Wprawdzie nie można tego kwalifikować jako oszustwa SB (nawiedzeni przeciwnicy lustracji tak to kwalifikują) – rejestracja musiała nastąpić, skoro była zgoda na współpracę. Ale z samego faktu rejestracji nie można jeszcze wnioskować, że była współpraca, a tym bardziej - że była jej gratyfikacja. Gdyby przyjąć takie reguły wnioskowania, nic byśmy nie potrafili zrozumieć z owej tajnej historii PRL.
Ad.5. To , że wielu rzeczywistych t.w.-usów broni się twierdząc, że pozorowali współpracę, nikomu nie szkodzili etc., nie może być argumentem, przeciwko Kozłowskiemu. Bo on rzeczywiście pozorował współpracę. Takie przypadki też się zdarzały, chociaż rzadko. Nie można na poważnie utrzymywać, że każde dossier zakwalifikowane jako dokumentacja współpracy, jest dowodem na rzeczywistą współpracę. Gdyby tak było nie potrzebowalibyśmy ani Biura Lustracyjnego IPN w charakterze publicznego oskarżyciela, ani sądu. Po prostu mechanicznie przepisywalibyśmy dane ewidencyjne SB. Proste, prawda? Za proste. Bo w tym przypadku jest tak, że mamy i teczkę pracy, i teczkę personalną, i zobowiązanie do współpracy. Tyle, że po przeanalizowaniu tego wszystkiego dochodzimy do wniosku, że nie było współpracy.
Kończąc,odwołam się jeszcze raz do mojej książki o inwigilacji „Tygodnika Powszechnego”. W jej trzecim rozdziale pomieściłem historie, które kwalifikuję jako „odmowa współpracy”. Odmowa współpracy nie zawsze przybierała postać konsekwentnego odrzucania oferty współpracy. Tak bywało, ale rzadko i raczej w późniejszym okresie PRL-u. Częściej polegało to formalnej zgodzie i zarazem przyjęciu założenia „nie będę współpracował”. W przypadku Macieja Kozłowskiego takie założenie jest czytelne i widoczne w zapiskach ludzi (SB-eków), którzy przecież nie byli zainteresowani w porażce tego przedsięwzięcia. A jednak to była porażka i oni ją dokumentują. Nie tylko z chwilą, gdy Kozłowski odmówił dalszych kontaktów, ale i wcześniej, kiedy unikał faktycznej współpracy. To nie było łatwe. I dlatego: czapki z głów!
Inne tematy w dziale Kultura