Zbliża się kolejny 11 listopada, a z nim zapewne kolejne teksty o „jedynym udanym polskim powstaniu” w Wielkopolsce w 1918 roku. Nie ujmując niczego Poznaniakom zawsze czuję się tym określeniem wkurzony, jako że pies z kulawą nogą nie wspomni o równie udanym, a daleko trudniejszym równoczesnym odbiciu Lwowa, no bo obecnie nie należy postponować naszych wschodnich sąsiadów. Co najwyżej zatem GW wskrzesi po raz kolejny łgarstwo o pogromie w oswobodzonym Lwowie, żerując na ignorancji społecznej co do faktów.
Mam przed sobą wydane w 2017 r. przez „Książkę i Wiedzę” wspomnienia Czesława Mączyńskiego, który w listopadzie 1918 w randze kapitana sprawował funkcję komendanta wojskowego Lwowa. Pozycja ta przeszła jakoś bez echa, może dlatego, że autor nie dobijał się potem zaszczytów w kręgach sanacyjnych, zmarł w 1935 roku. Pozostawił jednak dzieło wybitne, bowiem nie tylko pieczołowicie i z ogromną własną wiedzą opisał obronę miasta aż do nadejścia odsieczy, ale i opublikował kilkaset bardzo wymownych dokumentów (także m. in. z ówczesnej prasy ukraińskiej) ilustrujących stan rzeczy. Warto z jego sprawozdania wyłowić parę faktów, które jakoś nie przebiły się do obiegowej, znanej ogólnie narracji.
W odróżnieniu od powstania wielkopolskiego, zainicjowanego i walnie wzmocnionego przez przyjazd Ignacego Paderewskiego do Poznania, we Lwowie nie zjawił się literalnie nikt z Polskiej Komisji Likwidacyjnej czy innych ważkich kręgów politycznych mimo że usilnie o to proszono. Mieszkańcy zostali zostawieni sami sobie, choć działania wywiadowcze lokalnych grup niepodległościowych wyraźnie wykazywały ukraińską koncentrację i austriackie działania wspomagające. Odparcie agresji przy ogromnej, wielokrotnej przewadze liczebnej i sprzętowej przeciwnika obrońcy miasta zawdzięczali wyłącznie własnej odwadze oraz fachowości garstki oficerów.
Odsiecz przyszła o wiele później niż mogła. Relacje wysyłanych ze zdobytego na Persenkówce lotniska pilotów, żebrzących o pomoc czy u płk Roji w Krakowie czy u J. Piłsudskiego w Warszawie przyprawiają o osłupienie. Lwowscy emisariusze musieli antyszambrować u niechętnych polityków i dowódców wojskowych wysłuchując obraźliwe uwagi o bezsensie obrony i potrzebie poddania się Ukraińcom. I to pomimo, że w Krakowie i Nowym Sączu były zebrane dostatecznie duże oddziały ochotników gotowych ruszyć z odsieczą. Po prostu obrona Lwowa nie pasowała do wydumanej przez J. Piłsudskiego „koncepcji jagiellońskiej” i pokojowej koegzystencji z Ukraińcami nawet za cenę oddania części Kresów.
Tymczasem wyparci z miasta Ukraińcy dopuszczali się na bezbronnych mieszkańcach okolicznych wsi przerażających zbrodni, które na większą skalę powtórzyli dwadzieścia parę lat później.
Podczas walk miejskich mniejszość żydowska ogłosiła formalnie neutralność, ale w rzeczywistości zawiązana przez nią milicja wspierała oddziały ukraińskie. Kalkulacja była prosta: w przypadku utworzenia słabego państwa ukraińskiego pod auspicjami austriackimi mniejszość ta zyskała by pozycję silniejszą niż w państwie polskim. Milicję tą zatem ostatecznie rozbrojono, jednak podniesiony został przez to rejwach o „pogrom”.
Dla mnie osobiście, jako mającego w rodzinie kilku obrońców Lwowa oraz uczestników jego odsieczy uroczy jest fragment, gdy do kpt. Mączyńskiego wpada adiutant i melduje, że na rogatkach od strony Mościsk pojawił się oddział ułanów „mówiących po krakowsku”. Jako krakowiak wiem oczywiście, jak to jest mówić po lwowsku, ale okazuje się, że działało to i w drugą stronę.
Morał z lektury tej książki jest taki, że bywają chwile, gdy naród sam bierze sprawy w swoje ręce i stawia na swoim, nie oglądając się na skretyniałych polityków oraz generałów.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo