Rosnące ceny oraz raty kredytów nieuchronnie uderzą w elektorat Prawa i Sprawiedliwości, co spowoduje spadek poparcia dla tej partii i utratę władzy.
Kilka lat temu premier Mateusz Morawiecki oświadczył, że rosnący kurs franka szwajcarskiego względem złotówki nie jest żadnym problemem, bo kredyty frankowe obsługiwane są bardzo dobrze, a więc ich posiadaczom nie potrzebna jest pomoc państwa. Było to oczywiście stwierdzenie bałamutne, bo zagrożone i niespłacane kredyty frankowe (jak zreszta każde inne) są wypowiadane przez banki, nieruchomości stanowiące ich zabezpieczenie idą pod młotek, kredytobiorca ląduje na bruku - nierzadko z częścią niespłaconego długu, a bank, jeśli nie zostanie w pełni "zaspokojony", odsprzedaje taką wierzytelność drapieżnym firmom windykacyjnym, które dręczą nieszczęśnika do końca jego życia. Oczywiście w statystykach tego nie widać, bo taki trefny kredyt jest z nich usuwany.
Morawiecki jest byłym prezesem banku, który rozdawał toksyczne walutowe kredyty jak świeże bułeczki i zapewne nie ma większej ochoty, aby posypywać głowę popiołem i tym samym przyznawać się do udziału w tym procederze. Zresztą frankowicze stanowili tylko niewielką grupę "frajerów" lub, jak kto woli - "cwaniaków", którzy nie za bardzo wiedzieli co począć z rosnącą ratą kredytową czy z pęczniejącym długiem przekraczającym wartość zakupionego domu czy mieszkania. W wewnętrznych badaniach PiS sprawdzono, że kredytobiorcy tego typu, to elektorat wrażej Platformy i wszelkiego rodzaju liberalna szumowina, którą z niewiadomych przyczyn nazywano "klasą średnią".
Tak więc socjalny PiS postawił na frankowiczach krzyżyk i skoncentrował się na dopieszczaniu ludu pomieszkującego w polskich gminach i powiatach. Od przełomowych wyborów w 2015 roku wszystko szło dobrze na szczeblu krajowym, bo mieszkańcy wsi i małych miasteczek przegłosowywali tych z miasta, a Prawo i Sprawiedliwość mogło niezagrożone sprawować władzę w Polsce. Co ciekawe partia Jarosława Kaczyńskiego nawet nie próbowała wychodzić z jakąkolwiek sensowną ofertą programową do mieszkańcow dużych miast. Uznano widocznie, że nie ma sensu zmieniać strategii, która się sprawdza i zapewnia kontrolę nad kluczowymi stanowiskami w Państwie.
W pewnym momencie jednak w tej misternie naoliwionej i kręcącej się bez przeszkód maszynce zaczęło zgrzytać. Najpierw pandemia, a w konsekwencji zamknięcie gospodarki i dodruk pieniądza, teoretycznie tylko zakazany przez Konstytucję III RP. Rząd Prawa i Sprawiedliwości przeniósł w polskie warunki zachodnie metody walki z ekonomicznymi skutkami zarazy. Włodarze PiS nie zdawali sobie sprawy, że oznacza to koniec kontraktu społecznego zawartego z ich wyborcami. Dodruk spowodował nieuchronne przyspieszenie wzrostu cen, matematyka dała o sobie znać.
Trzeba tutaj przytoczyć dwa podstawowe prawidła makroekonomii. Poziom inflacja zależy od ilości dostępnego pieniądza i szybkości jego obiegu. Na Zachodzie, gdzie społeczeństwa są zamożniejsze, a ludzie nie mają większych problemów bytowych, dodatkowa gotówka idzie zwykle na konto oszczędnościowe i nie zostaje, tak jak u nas, spożytkowana na bieżące wydatki w mięsnym czy warzywniaku. Dlatego też na zachód od Odry inflacja wynosi jakąś połowę tego, co w Europie Środkowej. Opozycja oczywiście podejmuje ten temat z rozkoszą, nie wiedząc pewnie co jest przyczyną takiego zjawiska, ale partia rządząca, również nie ma zielonego pojęcia, co się tak naprawdę dzieje i posłusznie odgrywa swoją role w tym teatrze absurdu, karmiąc swoich wyborców bełkotliwymi frazesami o Putinflacji.
Wróćmy jednak do polityki i perspektyw wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Dziś mści się pogarda dla klasy średniej, dla frankowiczów i innych mieszczuchów. Inflacja zawsze uderza w najbiedniejszych, a to oni właśnie byli jedynym "targetem" PiS. Co gorsza, jowialny prezes NBP, który jeszcze rok temu publicznie zapewniał o przejściowym charakterze inflacji - czym zachęcił setki tysięcy Polaków do zakupów mieszkań finansowanych tanim kredytem - rozpoczął serię brutalnych podwyżek stóp procentowych. Okazało sie, że nabitych w butelkę tym razem jest dużo więcej, niż kiedyś „waluciarzy” i spindoktorzy PiSu postanowili coś z tym zrobić. Systemowa ochrona konsumentów wymagałaby sporego wysiłku i przygotowania jakiegoś spójnego planu, dlatego prościej było odwołać się do tandetnego, ale nośnego hasła i sprzedać „ciemnemu ludowi” jakąś protezę w formie uśmierzacza bólu, czytaj: wakacji kredytowych. Dziś z dużym rozbawieniem można obserwować jak ten sam cyniczny bankier, który glanował kiedyś frankowiczów, chwali świetną ofertę dla kredytobiorców złotówkowych. Oczywiście nie chodzi tutaj o żadne realne rozwiązanie problemów ludzi, którzy odważyli się pomarzyć o własnym kącie, ale o odroczenie terminu egzekucji długu, najlepiej na okres powyborczy.
Niestety, na to jest już za późno. Jest jasne, że prędzej czy później elektorat obciąży rządzących winą za drożyznę. Gdyby Prawo i Sprawiedliwość prowadziło roztropną politykę gospodarczą i społeczną oraz dbało o interesy wszystkich Polaków, a nie tylko mieszkańców małych ośrdków czy najbiedniejszej części społeczeństwa – podobnie jak robił to Orban na Węgrzech – miałoby szanse zachować władzę po przyszłorocznych wyborach. Utrata poparcia byłaby nieuchronna, ale punkt startowy zawieszony byłby dużo wyżej, gdzieś w okolicach 50-55%, co dawałoby spory margines bezpieczeństwa. Dziś mamy już tylko chaos i paniczną próbę utrzymania stanu posiadania przez partię Jarosława Kaczyńskiego, a widmo utraty władzy zbliża się jak przysłowiowy Birnamski Las.
Jestem finansistą, który stara się nie zapominać o historii, psychologii, polityce i poezji...
"Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie żył chociaż przez chwilę jego ognia drżeniem, chociaż i w dniu potopu w tę miłość nie wierzył, to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka