Renata Rudecka-Kalinowska Renata Rudecka-Kalinowska
3312
BLOG

Szpan

Renata Rudecka-Kalinowska Renata Rudecka-Kalinowska Polityka Obserwuj notkę 116


Czyli jak pisowiec wyobraża sobie środowisko inteligenckie. Jak nuworysz rozumie pojęcie elity.
Chcę o tym napisać, żeby nie tylko pozbyć się wyfiokowanej fryzury i z rąk kiepskiej biżuterii wkładanej mi na palce przez pisowców wyobrażających sobie jak też mogę wyglądać, ale po to, żeby uzmysłowić tym nieustannie szukającym dowartościowania biedakom, że o środowisku polskiej inteligencji wiedzą i wiedzieć będą zawsze tyle, ile przeciętny posiadacz przydomowego kawałka zielska wie o słynnych angielskich trawnikach.

Chcę napisać jaka jest różnica między tym, co jest naturalnym sposobem bycia a co wydumanym szpanem, charakteryzującym środowisko reprezentowane przez mieszkańców UBckich bloków w randze nauczycieli akademickich.
Wspominam akurat o tym dość charakterystycznym przypadku, bo kelnerska uprzejmość  wzajemnego zwracania się do siebie bardzo mnie śmieszy. Bo maniery fryzjerczyków używających patetycznego języka w sytuacjach zgoła niepatetycznych, są po prostu komiczne. Bo to wysadzanie się na bycie kimś z podkreślaniem zalet własnych i rodziny, tylko po to, by wydać się kimś lepszym, kimś z górnej półki ludzkości  - przyprawia mnie o paroksyzmy śmiechu.

Słynny krakowski szpan – to nic innego, jak zachowania świadczące o tym, jak sobie mały Kazio wyobraża zachowanie człowieka kulturalnego, bywałego, należącego do środowisk dla małego Kazia nieosiągalnych. Dlatego mały Kazio potrafi opisać w podły sposób kobiety, które z dobrego serca zaprosiły go do własnych domów z okazji święta, dzieląc się w najlepszym odruchu życzliwości tym wszystkim, co uważają za najlepsze.
Tylko ktoś o mentalności kelnera, zbierający, jak kelner  przy stolikach  i rejestrujący naskórkowo podpatrzone zachowania i słowa,  może z taką pogardą opisać świat ludzi, których lokuje poniżej siebie. I równocześnie z nienawiścią i wyłażącą z każdego słowa zawiścią opisywać ludzi, którzy nie dopuszczają go do swojego środowiska.

Najkrócej będzie, jeśli powiem wam, czym było i czym jest słynne już „Rio” - bar kawowy przy ul św. Jana w Krakowie.
Wyobraźcie sobie malutkie, ciasne, dość ciemne pomieszczenie, z wejściem wprost z ulicy, jak do pierwszego lepszego sklepu, o obskurnym wystroju z lat socjalizmu realnego, z kilkoma wysokimi blatami. Latem wspomagane dwoma stolikami na zewnątrz – ale to dopiero w ostatnich latach.
Słowem bar kawowy, taki przelotowy, w którym zimą buchająca z płaszczy i kurtek para miesza się z zapachem kawy. A kawa jest w tym barze rzeczywiście dobra. Nie jakaś rewelacyjna, ale po prostu dobra. Nie ma mowy o tym, co w Krakowie przyjęte jest w innych kawiarniach. Nie ma rozsiadania się przy stolikach po wcześniejszym oddaniu palt do szatni, nie ma niespiesznych rozmów, lustrowania bacznego innych stolików, nie ma innego rodzaju szpanu, tego franzjózefowego zwracania się do siebie „panie radco”,  „panie mecenasie”,  „ pani doktorowo”, nie ma ciasteczka na porcelanowym talerzyku i ceremonialnego dodawania śmietanki do kawusi. Nie ma upierścienionych rączek do całowania i uprzejmego nadmiernie, dla podkreślenia własnego wysokiego poczucia  godności pochylania głowy w ukłonie, nie ma wędrówki od stolika do stolika, żeby, broń Boże, nie okazać się nieuprzejmym wobec kogoś z „towarzystwa”.

Jest zwyczajne bistro, tuż obok krzyżujących się tras, obok Rynku, gdzie ludzie wiedzą, że można na kogoś wpaść, kogoś spotkać, coś załatwić w przelocie, umówić się, coś komuś w biegu przekazać,  przy okazji aplikując niedospanemu organizmowi kilka łyków kawy.

„Rio” stało się miejscem kultowym właśnie dla swojej zwyczajności, braku wymagań ceremonialnego sposobu bycia, rozbierania się, rozsiadywania, dla tej przelotowości, która tak bardzo do niczego nie zobowiązywała. Bez tych pluszów, obić, sztucznych boazerii, tapiserii, koronkowych serwet, ze swoją zgrzebną bylejakością, zachlapanymi kawą blatami, pozostawionymi w nieładzie po poprzednich użytkownikach filiżankami i spodkami, z popielniczkami przepełnionymi petami ( kiedyś, bo teraz już, jak wszędzie, i tam palić nie wolno) – było miejscem zawierania znajomości, bo ktoś kogoś komuś zawsze mógł przedstawić, bo można było załapać pracę, fuchę, lub tylko zostać zaproszonym gdzieś, pożyczyć pieniądze, oddać pieniądze, poderwać dziewczynę, pożegnać na zawsze kogoś, pogadać o książce, premierze, tomiku poezji, wczorajszym wernisażu, podjąć przerwana nocą rozmowę  i wyjść tak po prostu, bez zobowiązań a nawet bez zbytnich pożegnań, ze zwyczajnym: cześć, na razie, tymczasem.

„Rio” było uwerturą dnia. Było zapowiedzią wieczoru, o którym wiadomo było, że przeciągnie się długo w noc, często w prywatnych mieszkaniach ze starannie wyselekcjonowanymi gośćmi, czasem także po przedłużonym posiedzeniu w Spatifie lub innej, aktualnie modnej knajpie.  Po drodze między „Rio” a wieczorem było życie. Praca. Zajęcia zwyczajne, uczelnie, próby w teatrach, biura, pracownie, dzieci, rodzina.

„Rio” było i w jakimś sensie nadal jest, przecięciem się szlaków wydeptywanych na płytach Rynku.
Miejscem, gdzie po prostu zagląda się nawet jeśli się tam nie wchodzi. Miejscem, gdzie wszyscy spotykają wszystkich co w żadnym przypadku nie oznacza, że każdy się do tych wszystkich może zaliczać.

Czy ten malutki fragmencik obyczajowości związany z jednym całkowicie nieatrakcyjnym estetycznie miejscem, jaki opisałam – wystarczy, by pojąć, że to nie miejsca wyznaczają pojęcie kultowości, ale ludzie? I że łatwy i publiczny dostęp do miejsca nie jest tożsamy z dostępem do jego bywalców? Że otwartość środowiska inteligencji nie oznacza, że każdy może w nie wejść?
Że poranek w „Rio” to jednak nie wieczór w prywatnym domu? Że otarcie się o czyjeś futro nie nobilituje a uprzejmy uśmiech czy słowo – nie świadczą o niczym poza zdawkową grzecznością?
Że „Rio” to tylko zwyczajny, dość obskurny bar kawowy? Taki bez szpanu?

Virtual Pet Cat for Myspace Renata Rudecka-Kalinowska   Gdybyśmy przyjęli założenia czysto moralne, to byśmy nigdy niczego nie mieli/Jarosław Kaczyński/     "Będę konsekwentny w odzyskiwaniu dla ludzi PiS urzędu po urzędzie, przedsiębiorstwa po przedsiębiorstwie, agendy po agendzie. Odzyskamy te miejsca, których obsada zależy od państwa. PiS musi tam rządzić. Trzeba jasno powiedzieć, że 16 miesięcy po wygranej PiS żaden działacz czy zwolennik naszej partii, który wykrwawiał się w naszych kampaniach wyborczych, nie może cierpieć głodu i niedostatku. Ci ludzie muszą w satysfakcjonujący sposób przejąć władzę w części sektora podlegającej rządowi". /Jacek Kurski na Zjeździe Wyborczym PiS,4 marca 2007w Gdańsku:/   &amp

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (116)

Inne tematy w dziale Polityka