Przyszedł gość. Rozmowa zeszła, nie wiedzieć czemu, na temat porządku urbanistycznego. "Tata mi mówił że te miasta w zachodniej Polsce są ściśle zabudowane, że tam jest porządek, i że ludzie stamtąd są lepsi, są porządni".
Tak, sporo w tym prawdy. Ktoś kto od dzieciństwa wyrósł w świecie w którym prowizorka nie istnieje, a ulice mają przedwojenny bruk, ma inne podejście do życia. Ktoś kto się urodził w kraju w którym po poprzedniej cywilizacji pozostały artefakty jej sielskiego, dostatniego życia, nie będzie ufał w porządek czy to II-giej, czy III Rzeczposolitej, bo widzi że jest ona gospodarzem nie mogącym dorównać temu poprzedniemu gospodarzowi Ziem Odzyskanych.
Życie tam to powolne i mozolne odkrywanie przedwojennej historii tych ziem. Spojrzenie w przedwojenny Heimatkalendar szokuje: styl czcionek jest tak nowoczesny zupełnie jakby reklamy robiono rok czy dwa lata temu. Wszędzie, w każdym mieście mnóstwo producentów, róznego przemysłu. Buduje się mosty, pociągi, produkuje meble, dywany, likiery, koniaki, wina, oj wszystko. Nawet w 30- tysięcznych miastach zbudowano teatry i opery. Po wojnie zamknięto je albo zburzono. Do dziś widać ich ruiny, choćby w Gubinie i w Głogowie. Jeśli istnieją, są zapomniane, jak ducal spa theatre (Kurfuestentheater) w dolnośląskim Bad Salzbrunn (Szczawnie Zdroju- wnętrze na fotografii poniżej):
Fot. Zrujnowany w wojnie, a potem rozebrany przez Polaków na odbudowę Warszawy teatr miejski w Gubinie.
Największe miasta były połączone superszybkimi kolejami. Fliegender Schlesier łączył Bytom, Opole, Wrocław, Legnicę, Żagań i Berlin. Nord Ekspress łączył Gorzów, Piłę, Chojnice, Tczew, Malbork, Gdańsk, Elbląg z Berlinem. Osiągały prędkość techniczną 160 km/h, a więc wyższą od polskich "Luxtorped". Prędkość handlowa, a więc ta „średnia na trasie" wynosiła nawet 140 km/h. Dziś najszybsze polskie pociągi „średnio" osiągają 100- 110 km/h, i to bez postojów pośrednich. W miastach przez które przejeżdżały przedwojenne superekspresy historie te są rodzajem mitu, w który aż nie chce się wierzyć- wiele z tych linii dziś zostało rozkradzionych, wielkie węzłowe stacje kolejowe spalono i rozkradziono dla cegieł, jak choćby tą w Lubsku. Dziś ta historia to jakby TGV przejeżdżał przez slumsy.
Fot. Fliegender Schlesier gdzieś koło Lubska, pędzi 160 km/h na torach które już rozkradziono.
Każda większa wioska miała swój dworzec lub przystanek kolejowy, skąd odchodziło nawet po kilka pociągów na godzinę, jak do dziś jest po zachodniej stronie Odry i Nysy. To kolej zrobiła z rolniczej prowincji rodzaj podmiejskich miasteczek satelitarnych wokół większych miast Polski Zachodniej. Umożliwiła „przestawienie się" ludności z rolnictwa na życie typowe dla ludności miast. Już wówczas większość linii lokalnych była deficytowa jeszcze przy ich budowie, i powstały od samego początku z dopłatami pństwowymi. Codziennie masy dawnych rolników wsiadały w pociągi i dojeżdżały do większych miast do pracy czy nauki w licznych fabrykach i instytucjach. Dzięki kolei już przed wojną w wielu regionach zanikło rolnictwo. Do dziś są duże regiony Polski Zachodniej gdzie rolnictwem para się 4 % i mniej populacji.
Tamte regiony były już wówczas wysokouprzemysłowone, dawną strukturę rolniczą zamieniono na świat w którym dawne wioski to przedmieścia połączone z miastami czesto kursującymi kolejami. Nawet na odludnych liniach do dziś na stacjach są podziemne tunele i nawet po 5 peronów. To koleje i transport zbiorowy budowały potęgę tego pozbawionego większych miast regionu, ale jakże wielkomiejskiego. Dzięki nim wioski rozwijały się jako satelity, podmiejskie osiedla, a mieszkańcy mieli niemal te same szanse rozwojowe co mieszkańcy miast.
Jednym z takich dworców jest dworzec w Kunicach, dość odrębnej dzielnicy Żar. Do dziś widać dawne przejście podziemne pod torami, po których dziś już niemal nic nie jeździ. A kiedyś była do duża stacja pomiędzy trzema wielkimi węzłami kolejowymi. Z Mirostowic docierały tutaj elektryczne tramwaje wąskotorowe, którymi przewożono pasażerów i towary na ok. 30- kilometrowej sieci tramwajów podmiejskich należących do tamtejszych kopalni węgla.
Cała okolica była ongiś zagłębiem kopalni węgla brunatnego. Po niemieckiej stronie granicy eksploatacja złóż trwa nadal, po polskiej stronie wszystko upadło. Pozostała legenda o tramwajach podmiejskich które fabrykant zbudował dla swoich pracowników i dla przewozu swojego węgla, pozostały ruiny elektrowni w Łazach, pozostały maszty dziwacznej kolei linowej którą przewożono urobek do pobliskiej aglomeracji (takiej „małej", ale przed wojną bazującej na dowozach ludności z całej okolicy).
Dziś wizyta tam to oglądanie górniczych osiedli, parterowego budynku dawnej kopalni z symbolem dwóch kilofów nad wejściem. Mirostowice to miasteczko które upada, straszą ruiny rozbebeszonej cegelni czy pięknego dworku. Obok jest przepiękny teren pagórkowatego „Zielonego Lasu", w którym kiedyś były dwie wieże widokowe. Dziś zostały z nich ruiny. Tak samo zrujnowano do reszty pobliski pałac myśliwski. Kilka kilometrów dalej, w centrum Żar straszą do dziś ruiny pałacu i zamku, zostawione same sobie od wojny. Ludzie, szczególnie młodzi, uciekają za granicę, albo do większych miast. Miasto na papierze ma ok. 40 tysięcy mieszkańców, realnie połowa młodych roczników jest za granicą.
Po dziełach ambitnej arystokracji, z woli której zbudowano tu kolej ledwie 4 lata po jej premierze na Śląsku, i z jej poleceń wytyczono tutejsze parki wraz z wieżami widokowymi dla ludności, pozostały rozsypujące się coraz bardziej ruiny. Nieopodal „straszy" Żagań, ongiś siedziba księstwa, rządzonego przez Talleyrandów- Bironów. W ich pałacu przed wojną mieściło się muzeum wnętrz zamkowych, wisiały tu portrety pędzli najznamienitszych malarzy: Rembrandta, van Dycka, Goi, Velázqueza, Tycjana i Canaletta. Pałacowe archiwum miało w kolekcji ręcznie pisane orginały dzieł Goethego, Schillera, Talleyranda, listy Napoleona do Józefiny, 36 listów Stanisława Augusta Poniatowskiego. Mieściła się tu ponoć nawet opera kameralna.
Gdy umarła tutejsza księżna Dino, która "wyczarowała" miniona potęgę tego miasta, z okolicznych wiosek na jej pogrzeb zeszło się 10 tysięcy mieszkańców księstwa dla których angażująca się w filantropię księżna była odpowiednikiem dzisiejszej księżnej Diany. Dino przeniosła się do Żagania z Paryża, gdzie była kochanką de Talleyranda, sławnego ministra spraw zagranicznych Napoleona. Za jej rządów miasto w ciągu kilku lat wyrosło na stolicę kulturalną tej części Europy, a jego sława przekroczyła granice ówczesnych Prus. Dziś pałac to gniot komunistycznej rewitalizacji zabytków, zrobiono z niego po prostu kicz. Ściany na olejno, chwasty w parku pałacowym, z którego ostało się ledwie 15 % orginalnego założenia. Po obrazach i wnętrzach pałacu chyba ani śladu. Po potędze kulturalnej miasta także ani śladu- dziś stąd wyjeżdża kto może, bo brakuje nawet tej ekonomicznej. A mogło być inaczej, podobno na pałacu po wejściu Rosjan przez krótki okres powiewała francuska flaga...
Polska z Ziemiami Odzyskanymi zrobiła mniej więcej to co małpa robi z zegarkiem. Zniszczono i infrastrukturę kulturalną i transportową. Miasta, które były aglomeracjami rozproszonymi mającymi dzięki tej infrastrukturze w swym zasięgu nawet 200-300 tys. ludności, po upadku systemu transportu stały się 40- 50-tysięcznymi miastami średniej wielkości. Przestały być regionalnymi centrami, jak przed wojną. Ludność przestała podróżować, przynajmniej na te dłuższe dystanse. Wielkomiejskość nagle stąd prysła.
Europejskość też. Kicz zastapił przedwojenną elegancję i smak. Po niemieckiej stronie jest ładnie, po polskiej wygląda jak w Meksyku- wszędze strip landscape: krajobraz nieokiełznanych szyldów i tablic reklamowych, parkingów, centrów handlowych. Po niemieckiej stronie pejzaże amerykańskich przedmieść również istnieją, ale nie zdominowały miast tak doszczętnie jak po polskiej stronie. W Niemczech wciąż są wielkie obszary zwykłej miejskiej estetyki.
Upadła turystyka. Do Karpacza przed wojną przyjeżdżało po kilka pociagów dziennie z Berlina i jeden z Amsterdamu. Dziś na torach rosną drzewa, kolejka narciarska na Kopę to pojedyncze krzesełko niezmienione od 30 lat, poruszające się z prędkością emeryta, jakieś 3 km/h. Narciarze na to nie mają czasu, dziś z Europy, a nawet z Polski jeździ się do Czech. Po polskiej stronie został skansen, w którym rzeczy zmieniają się o wiele za wolno.
Gdyby te tereny dziś powróciłyby do Niemiec, przypuszczalnie nasz zachodni brat przysłałby sztab profesorów, którzy przypuszczalnie przeszczepiliby tu na powrót to co było tu przed wojną, a oni nadal mają zaraz za zachdnią granicą. Przypuszczanie podobnie jak za Odra i Nysą, do wiosek, miast i miasteczek znów zaczęłyby kursować pociągi co kilkadziesiąt minut, i znów ładowanoby pieniądze w opery i teatry na głębokiej prowincji, zorganizowane w niemieckim stylu, bazujące na teatrach przyjezdnych. Po spektaklach w nich, a jakże, pasażerowie zdążyliby jeszcze załapać się na ostatni pociąg do swojej wioski- przedmieścia, tak jak dziś jest w Niemczech.
Może to nie jest opłacalne, ale nie wiedzieć czemu tym akurat różnimy się od Niemców. Tam nawet na wsiach i w miasteczkach czuć wielkie miasta, musicale, opasłe gazety codzienne przy których najgrubsze polskie to zwykłe tabloidy. Wiem, bo wiele lat mieszkałem w jednej z niewielkich wiosek po niemieckiej stronie granicy.
A dziś te regiony są wciąż zarządzane "z Warszawy". Tu dalej decyzje są rozstrzygane z obcej, przede wszystkim kulturowo, perspektywy. Niemcy to federalizm, tam "centrala" bierze tylko swój udział w podatkach, ustala przepisy ramowe. Resztę robią landy, od telewizji publicznej (a jakże, regionalnej) po program nauki w szkołach. Rola niemieckiej "Warszawy" jest zminimalizowana. Być może i tu byłyby "polskie Niemcy" gdyby nie polski centralizm.
Inne tematy w dziale Polityka