Krzysztof Leski nie zrozumiał ostatniego akapitu mojego bloga o artykule "Gazety Polskiej" - może ja napisałem niejasno (ale NEOspasmin jakoś zrozumiał), może on za szybko przeczytał. Oczywiście, mówiąc, że komuś chciało się skonstruować pułapkę na Dorotę Kanię, w którą ona niestety wpadła, mówiłem o sprawie tej pani deweloperki, która zaoferowała jej przyjacielską "pożyczkę" podczas dopinania transakcji kupna sprzedaży mieszkania, a potem okazała się jakąś tam powinowatą Dochnala i oznajmiła, że miała to być łapówka. Wpadnięcie w pułapkę polegało na tym, że formalnie każdą pożyczkę od drugiej osoby fizycznej trzeba zgłosić do Urzędu Skarbowego i odpowiednio ofrankować. Dorota albo o tym nie wiedziała, albo uznała, że nikt przecież tego przepisu nie przestrzega - w każdym razie zabrakło jej ostrożności i "pomoc" przyjęła. Fakt, że pożyczkę oddała, nikogo już nie interesuje. Zaznaczam, że nigdy z Dorotą o tym nie rozmawiałem, ale sprawa śmierdzi mi na kilometr i jest dla mnie oczywiste, że była to zmyślna prowokacja. Pamiętam liczne tekst śledcze Doroty, moim zdaniem dużo lepsze niż niektórych ludzi, którzy za swe rewelacje dostawali dziennikarskie nagrody, a po latach okazuje się, że po prostu podpisywali gotowce otrzymane od służb. Popsuła interesy innym wpływowym osobom i środowiskom i nie dziwi, że ktoś się jej chciał przysłużyć. Nie jestem może dobrym przykładem, ale mógłbym wyliczyć bardzo wiele przypadków, gdy pojawiali się życzliwi, proponujący że "specjalnie dla pana redaktora" się to czy tamto załatwi. Począwszy od ofert przyśpieszenia telefonu (jeszcze w początkach minionej dekady, gdy na Natolinie nie można było się doczekać stacjonarnej linii latami), przez rozmaite znakomite chałtury, ledwie palcem ruszyć i podpisać wypłatę... Możliwe, że część z tych oferentów to szczerze życzliwi moi fanowie w miejscach, gdzie bym się takowych nie spodziewał, może nawet wszyscy; szczęśliwie nigdy nie uległem pokusie (może nigdy naprawdę nie byłem w poważnej, życiowej potrzebie?) żeby skorzystać. Ale nie sądzę, żebym był wyjątkiem. Z racji swego zawodu mam wszelkie sprawy wyprowadzone na czysto, nawet abonament radiowo-telewizyjny opłacony do końca roku, ba, nawet jak zatrudniałem ukraińską nianię, to była u mnie zameldowana i co miesiąc odprowadzałem jej ZUS. Pewien redaktor naczelny opiniotwórczej gazety, jak mówił mi dysydent z owej gazety, już wiele lat temu rzucił na kolegium redakcyjnym hasło "znajdźcie wreszcie (...) coś na tego (...) Ziemkiewicza", i jak dotąd niczego się znaleźć nie udało. Bidne Mendy Internetowe i sieciowe młodzieżówki mogą co najwyżej ujadać o KRUS, sugerując, że się tam zarejestrowałem na hodowlę dżdżownic, a nie dlatego, że mam pięcio i pół hektarowe gospodarstwo, i że czyni mnie ono rolnikiem bardziej, niż zasługuje na to miano połowa "peezelu", a zwłaszcza jego wierchuszka; albo rozpowszechniać jakieś zupełnie wyssane z palca brednie. Piszę to nie żeby się chwalić, tylko żeby zaznaczyć, że jestem szczęściarzem. Dorocie tak szczęśliwie się nie powiodło i ją dopadli. Tak, jak swego czasu udało się im dopaść Maćka Rybińskiego rzekomym plagiatem, o którym różne osoby i gazety trąbiły donośnie, tylko akurat sam autor „splagiatowanego” tekstu nie dostrzegał żadnego problemu i nie zgłaszał pretensji. Nie wierzę, powtórzę, żebym był jedynym obok niej dziennikarzem, któremu oferowano rozmaite przysługi; i nie sądzę, żeby było oznaką paranoi podejrzenie, że takie propozycje mogą być prowokacją ludzi nie życzących mi dobrze (a paru możnych wrogów, pochlebiam sobie, zdołałem się już dorobić). Krzysztofowi Leskiemu pewnie też życzliwi nieraz proponowali, ale jako człek z natury dobroduszny widać nie zauważył. Mam nadzieję, że sprawa jest wyjaśniona?
Inne tematy w dziale Polityka