Podpisywanie książek przypomniało mi, że od dawna nie miałem czasu podzielić się uwagami o lekturach. A, na przykład, już ponad tydzień temu dobrnąłem do końca głośno reklamowanej cegły pań Bikont i Szczęsnej „Lawina i kamienie”. Święta księga michnikowszczyzny – więc właściwie należałoby napisać o niej szerzej. Tylko, jak się wgłębić, to właściwie nie ma o czym. Tytuł jest uzasadniony o tyle, że czytelnik rzeczywiście przywalony zostaje istną lawiną faktów, cytatów, wspominków, dokumentów – plus jeszcze drugie tyle w przypisach. To chyba świadomy zabieg – najwyraźniej chodzi o to, żeby czytelnika onieśmielić. Bo ogrom wykonanej pracy budzi uznanie, i przeciętnemu wyznawcy michnikowszczyzny to w zupełności wystarczy, żeby uznać dzieło za genialne. Ale jak się wczytać, wgryźć i wgłębić – to nic specjalnego z tego nie wynika. No dobrze, dnia tego a tego Woroszylski był tu i tu, a Andrzejewski tam a tam, z kolei owego miesiąca Ważyk uczestniczył w posiedzeniu władz oddziału warszawskiego ZLP, na którym X. powiedział to, a Y. tamto, a po posiedzeniu Z. mówił W. że Ch. zmienia front i podobno pisze powieść do szuflady, choć, jak autorki ustaliły po żmudnych badaniach, w istocie napisał tedy nie powieść, a dwuwiersz, i nie do szuflady, a na ścianie ubikacji. Ale wcale nie stajemy się od tej wiedzy mądrzejsi ani nie rozumiemy lepiej opisywanych zdarzeń i osób. Na dobrą sprawę można by, z korzyścią dla dramaturgii tekstu, a więc i lektury, z tych 600 stron zrobić 200. Ale wtedy może za dobrze byłoby widać szwy i zbyt oczywista stałaby się intencja autorek. A intencja jest prosta: książka, którą, jak same autorki podkreślają, wymyślił Adam Michnik, a im tylko zlecił jej napisanie – jako, chce się dodać, dwugłowemu, kobiecemu „Murzynowi” – pomyślana została jako odtrutka na „Hańbę domową” Jacka Trznadla. To on, a nie Woroszylski, Ważyk czy Andrzejewski jest jej prawdziwym bohaterem. Żadna „hańba”, twierdzą autorki w przeciwieństwie do Trznadla, tylko nie byłoby opozycji demokratycznej, gdyby nie było wcześniej kolaboracji, albowiem i kolaboracja ze stalinizmem, i późniejsze odważne zerwanie z nim wynikły z tego samego idealistycznego pędu do naprawy świata. I byłaby to całkiem przyzwoita teza do dyskusji, i nawet płodna, tylko że michnikowszczyzna nie potrafi dyskutować – potrafi jedynie rozdawać laurki i wydawać wyroki wykluczenia. Więc kreśleniu obrazu szlachetnych pisarzy-dysydentów towarzyszy atak na Trznadla (i trochę Urbankowskiego) pod hasłem „sam był przecież kiedyś marksistą, i sam w młodości pisał brednie o walce klas”. Wychodzi więc z tego totalny idiotyzm: broniąc Woroszylskiego et consortes przed zarzutem, że kiedyś byli komunistami, zarazem na podstawie kilku młodzieńczych recenzji odmawia Dwugłowy Murzyn ich krytykom prawa do wypowiedzi. Ważyk i Andrzejewski mieli prawo zmienić zdanie, ale Trznadel i Urbankowski – nie. Śmiechu warte. Tego, że Trznadel pisał „Hańbę” także jako rozliczenie z samym sobą, że rozmawiając z pisarzami „umoczonymi” wyraźnie i siebie samego stawiał na pozycji oskarżonego, o siebie pytał innych umoczonych i w ich odpowiedziach szukał odpowiedzi na pytanie o własne odurzenie – tego zacietrzewiony Murzyn Dwugłowy nie zauważył. Pomysłodawca, który im zlecił tę robotę, nie zawarł tego w zleceniu. Do tego dodajmy tezę, że nikt poza michnikowszczyzną nie ma prawa powoływać się na Herberta ani go cytować, bo to „czepianie się poły Herberta”. I to wszystkie powody dla których obie panie wykonały tę żmudną, imponującą rozmiarami i mimo to nie zasługującą na przesadny szacunek robotę.
Inne tematy w dziale Polityka