Nie spowiadałem się ostatnio z lektur, bo jedna książka, którą obecnie czytam, jest mocno wredna (lukrowane biografie pisarzy umoczonych w komunizm) i polecać jej nie widzę powodu, a druga to najnowszy dwuksiąg Łysiaka, który, owszem, polecić mogę, ale wypowiadać się na jego temat nie zamierzam, bo Łysiak jaki jest, widzi każdy, kto go czytuje. Ale całkiem po drodze, przy okazji przebiegłem sobie wzrokiem niepozorną książeczkę załączoną przez dystrybutora do DVD z filmem „Yamato”. Jest to bardzo ładnie streszczona historia morskiego wyścigu zbrojeń pomiędzy Japonią a Ameryką z resztą morskich potęg w tle. Fragmencik: „W roku 1932 na kandydata Partii Demokratycznej nominowano Franklina D. Roosevelta. W swej agresywnej kampanii zarzucał Hooverowi wolnorynkowy dogmatyzm, bezradność wobec zorganizowanej przestępczości, zamęczanie Amerykanów prohibicją, nadmierną wojowniczość mogącą uwikłać kraj w zbrojny konflikt. Obiecywał, że unormuje stosunki z komunistami i faszystami, których nie można potępiać tylko dlatego, że krytykują kapitalizm. Co więcej wiele ich gospodarczych pomysłów wartych jest przeszczepienia na amerykański grunt (i rzeczywiście część została wprowadzona w łamach „Nowego Ładu”)... Obwieszczał, że nigdy nie zrobi nic, co doprowadziłoby do wysłania na wojnę amerykańskich chłopców.” Oczywiście, nie chodzi mi o to, że Roosevelt łgał jak z nut, bo potem stawał na głowie, żeby wbrew woli większości Amerykanów wciągnąć swój kraj do wojny światowej, i żeby zagwarantować jak największe z niej korzyści Stalinowi. Chodzi mi wyłącznie o owe pochwały faszyzmu – istotnie, przypomniałem sobie, że coś mi o wstydliwie dziś obłożonych milczeniem zachwytach twórcy "nowego łądu" nad społecznym programem Hitlera opowiadano. Jakoś mimo to facet nadal jest ikoną amerykańskiej lewicy. Czy on jeden się zachwycał Hitlerem? Nie. Churchill w tym czasie też, i większość europejskich mężów stanu. Rasizm narodowych socjalistów odwoływał się do tradycji dobrze znanej i akceptowanej po obu stronach oceanu. Antysemityzm stał się tam „passe” dopiero dobre dwadzieścia lat po holocauście. Trudno wśród wielkich mężów stanu przełomu wieków znaleźć takiego, który wedle dzisiejszej poprawności politycznej nie byłby antysemitą. Mimo to, podobnie jak Roosevelt, mają oni swoje pomniki. Bo pomniki stawia się za to, co ludzie zrobili wielkiego, a nie za to, co przy okazji spieprzyli. Piłsudskiemu nie stawiamy pomników za to, że ma na sumieniu polityczny mord – zbrodnię na generale Zagórskim, a być może również na Rozwadowskim – ale za jego zasługi dla niepodległości. Z Dmowskim jest tak samo. Trzeba naprawdę wyjątkowego zacietrzewienia i historycznej ignorancji, żeby wypisywać takie kawałki, jak Grynberg we „Wprost”, Passent na swoim blogu, czy Leszczyński w naszym tu salonie - antysemita, chwalił Hitlera, no, jednym słowem, polski fuhrer. Chyba, że wszyscy oni chcą być konsekwentni – wywalić z polskiej literatury Reymonta, spalić historię literatury Chrzanowskiego i „Konfederację barską” Konopczyńskiego, zburzyć Gdynię i zamiast złotego wrócić do marki polskiej, bo przecież wszystko to, podobnie jak ONR wzięło się z kręgu oddziaływania „antysemity”. „O tym, kto jest Żydem, ja decyduję”, mawiał Goering. U nas właśnie odezwał się sąd kapturowy od decydowania, komu wolno w Polsce postawić pomnik.
Inne tematy w dziale Polityka