Jeszcze raz o kieleckim „pecie”, bo w poprzedniej notce umknęła mi jedna ważna informacja (i zresztą w ten sam co ja kanał wpadła potem większość autorów komentarzy). Obdarowanie Kielc pozytonowym tomografem nie stało się bynajmniej ze szkodą dla Warszawy, ale Gliwic. Podrzucił mi ten trop znajomy, pofatygowałem się sprawdzić, dzwoniąc do znajomego onkologa. Owszem, powiada on, już umiejscowienie pierwszego PET-a w Bydgoszczy było decyzją idiotyczną – tomograf do dziś pracuje na drobnej części swej mocy, tylko do godziny 15.00. bo nie ma go tam kto obsługiwać. W Kielcach nie będzie go miał kto obsłużyć nawet do południa. Nie ma tam nawet odpowiedniego budynku, żeby tak zaawansowany sprzęt ustawić, nie ma przede wszystkim kliniki onkologicznej na tyle dobrej, żeby PET mógł być naprawdę efektywnie wykorzystany. Gdzie PET byłby na właściwym miejscu? W Warszawie, owszem, dalibyśmy sobie radę, powiedział znajomy, ale uczciwie mówiąc miejsce pierwszego w Polsce egzemplarza było na Śląsku, bo tam onkologia (z wiadomych względów) ma największe potrzeby i największe osiągnięcia. I tak miało pierwotnie być. Ale Gliwice nie mają swojego ministra, a Kielce mają, więc Kielce dostały kosztowny prezent, i już. O tak, rację oczywiście mają ci, którzy powiedzą, że chorzy z kieleckiego zasługują na dobry sprzęt medyczny. A jakże, zasługują (choć rozsądek nakazywałby najpierw stworzyć tam szpital, który tego sprzętu nie zmarnuje). Ale czy chorzy ze Śląska nie zasługują? Jasne, że też. I chorzy z Góry Kalwarii, i z Jędrzejowa, i z suwalskiego, no nie ma przecież miejsca, w którym chorzy by na tomograf nie zasługiwali. W tej sytuacji można albo kierować się jakimś rozsądnym rachunkiem (w rodzaju: na Śląsku ten sprzęt pozwoli uratować tysiąc chorych, a gdzie indziej tylko kilkuset), albo iść na kompletny darwinizm. Otóż tzw. „solidaryzm społeczny”, wymiennie zwany „sprawiedliwością społeczną”, to właśnie społeczny darwinizm. Władza jest szafarzem dostatku w imię idei dawania potrzebującym – ale daje nie tym, którzy są najbardziej potrzebujący, tylko kumplom, i tym, którzy potrafią na nią nacisnąć. W imię sprawiedliwości społecznej górnicy dostaną wszystko, bo jak postraszą ministra czy premiera „daniem w pysk”, to ten się chowa we własne buty – a pielęgniarki mogą się, z przeproszeniem, bujać. W imię „Polski solidarnej” ci, co im się trafił koleś w rządzie, będą przy cycku i załapią się na mleko, a ci, co kolesia nie mają, wylądują przy ogonie i dostanie im się gie w garść. Tyle, że normalny darwinizm przynajmniej premiuje sztuki silne, a więc, choć okrutny, wychodzi stadu na dobre. A darwinizm socjalistyczny premiuje cwanych pasożytów, i powoduje degenerację stada. Ale jaki znowu grzyb, ktoś zapyta? O, przepraszam młodzież, która nie wie, kim była towarzyszka Zofia Grzyb. To taka peerelowska Ewita Peron z KC PZPR czasów schyłkowego Jaruzela, która słynęła ze swej wrażliwości społecznej. Jakieś dzieci (pamiętam taką akurat sprawę) napisały do niej list, że chciałyby pojechać na wycieczkę, a nie mają jak – towarzyszka Grzyb wzruszyła się i załatwiła im autobus. I tak dalej, co i raz w tym stylu, DTV te akcje towarzyszki pokazywał, „Trybuna Ludu” opisywała, i pewnie znalazło się dużo idiotów, którzy po prostu nie rozumieli, że autobusów od działań towarzyszki Grzyb w Polsce nie przybyło, że po prostu zabrała go ona jakimś innym, mniej szczęśliwym dzieciom. Mimo to towarzyszka Grzyb wraz ze swą „pasją do pomagania ludziom” zniknęła z publicznej sceny. I minister Gosiewski mądrze by zrobił, poświęcając chwilę na przemyślenie tego przypadku.
Inne tematy w dziale Polityka