Kiedy polityk ma pretensję do telewizji, to w dziewięciu wypadkach na dziesięć o to, że go w niej nie pokazano. Z jakiegoś powodu politykom wydaje się, że nie pokazywanie ich to sposób okazywania przez telewizję nieżyczliwości, a pokazywanie wręcz przeciwnie. To pewnie wynik typowej dla tej grupy zawodowej zawyżonej samooceny. Bo w istocie jest przeciwnie – jak telewizja naprawdę chce jakiemuś politykowi zaszkodzić, to nic nie działa skuteczniej, niż pokazywać go stale, ile się tylko da, stawiać mu kamerę na każdej konferencji i pieczołowicie transmitować do mas każde słowo, które politykowi ślina na język przyniosła. Tak właśnie postanowiła niecna TVN 24 załatwić premiera Kaczyńskiego – i załatwiła. Nie trzeba było ukrywać kamery w żadnym głośniku czy wazonie, wystarczyło postawić ją na sali, w której premier urządził konferencję prasową na okoliczność wmurowania kamienia węgielnego pod „supernowoczesny jakiś... tomograf? Tak, tomograf komputerowy, bardzo nowoczesny”. Kto widział, wie, co mam na myśli, a tym, co nie widzieli, trudno opowiedzieć wszystko. Nie chodzi już o to, że Kaczyński podłożył się z punktu, w pierwszych zdaniach, z których wynikało jasno, że nie bardzo wie, co właściwie łaskawie Kielcom ofiarował. Widywałem sytuację, gdy polityków przyłapywano na niewiedzy pytaniami, ale żeby ktoś sam się wpakował, w, że tak powiem, narracji odautorskiej, to rzadkość. Ale mniejsza o pijarowską niezręczność premiera, w końcu to nic nowego. Konferencja służyła – tak jak ja to odbieram – oznajmieniu społeczeństwu kieleckiego, i innych pozawarszawskich obszarów, że stacja we Włoszczowej to nie wyjątek, ale reguła. Że rząd będzie obcyndalał z kasy warszawiaków, żeby obdarowywać prowicję, i że będzie z tego dumny, bo na tym właśnie polega „solidarne państwo”. (Siedzący obok premiera Przemysław Gosiewski kiwał aprobująco głową, a gdy premier oznajmił, że ten jakiś tam nowoczesny, no, tomograf, jedzie do Kielc właśnie dzięki niemu, pokraśniał z zadowolenia.) No cóż, wiadomo, Warszawy nikt nie lubi. A kasę ukradzioną innym każdy chętnie weźmie. Wiadomo, że w Warszawie PiS i tak ma przechlapane, i jeśli nawet Marcinkiewicz wygra tu prezydenturę, to w ciałach kolegialnych jego partia wielu reprezentantów mieć nie będzie. Wiadomo, że w Polsce wygrywa się wybory głosami prowincji. Patrząc na sprawę w kategoriach cynicznej socjotechniki, a tak na nią premier na pewno patrzy, to dobra strategia. Niby, cóż, wzruszyć ramionami, bo to żadne zaskoczenie, że Kaczyński ma Polsce do zaoferowania w sprzedaży wiązanej, ukrócenie wpływów mafii z socjalizmem, jak ongiś w ruskich sklepach cytrynę z torbą zgniłych jabłek. Tylko dlaczego, u cholery, uparcie nazywa ten socjalizm „solidarnością”? Dla ludzi w moim wieku to słowo jednak coś kiedyś znaczyło. Coś ważnego, wielkiego. Zupełnie innego, niż okradanie przez polityków tych, którym się w życiu powodzi lepiej, w celu kupowania sobie poparcia tych, którzy słusznie czy nie (przeważnie nie) czują się pokrzywdzeni – bo w tym zdemoralizowanym, wiecznie jojczącym i użalającym się nad sobą kraju tacy zawsze stanowią większość. Taka działalność nie służy żadnej solidarności, przeciwnie – właśnie zantagonizowaniu społeczeństwa. Z „Solidarnością” nie ma to absolutnie nic wspólnego. Niech sobie Kaczynski swoje pomysły nazywa jak chce, skoro boi się słowa „scojalizm”, najbardziej tu właściwego, ale przymiotnik "solidarny", proszę, niech zostawi w spokoju. Wiem, że próżno strzępie język, ale niechby przynajmniej parę słów, niechby choć to jedno, pozostało w naszej polskiej rozmowie chronione przed propagandowym zeszmaceniem.
Inne tematy w dziale Polityka