Ateistom jest, w pewnym sensie, łatwiej. Ateista, pytany o sens tragedii, może z przekonaniem stwierdzić, że nie ma ona żadnego sensu. Świat dla niego ma prawo być zbiorem przypadków, nie tworzących niczego, poza wszechogarniającym absurdem istnienia.
Chrześcijanin wierzy, że Zrządzenia Boskie mają sens, i choć wie także, iż ów sens z zasady wymyka się ludzkim próbom zrozumienia, nie może tych prób zaniechać. Nie może opędzić się od pytań − dlaczego Bóg na to pozwolił? Co ma z tego wynikać?
Nie znam odpowiedzi, jak nie zna jej nikt z nas.
Czuję tylko, że pod Smoleńskiem zakończyła się pewna Polska − czy może, marzenie o pewnej Polsce. Polska uosabiana przez niezłomną bohaterkę „Solidarności” Annę Walentynowicz, przez ostatniego prezydenta na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego i przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Katastrofa pochłonęła elitę tej formacji ideowej, która najwyższego dobra upatrywała w narodowej tradycji i historii. Która wysoko hierarchii wartości umieściła cnotę patriotyzmu, służbę państwu polskiemu, o które walczyło tyle poprzednich pokoleń, a które, podarowane współczesnym Polakom nagle wskutek niejasnego, podejrzanego „spisku elit”, nie stało się dla nich wspólnym dobrem tak powszechnie i bezwzględnie szanowanym, jak na to zasługuje.
Od dłuższego już czasu nękało nas przeczucie, że ta Polska musi odejść, przynajmniej na czas jakiś. Że w świecie zmierzchającego Zachodu wchodzącego w czas dekadencji i odrzucenia wartości, zatracającego swe cywilizacyjne zdobycze, zastępującego idee doraźnymi korzyściami, a demokrację medialną grą, także i w Polsce nie jesteśmy w stanie obronić pragnienia wielkości przed napierającym zewsząd rechotem. Ale zapowiadało się, że odchodzenie tej − nie umiem znaleźć innego słowa − „przedwojennej” Polski będzie równie mało efektowne, jak powolne pogrążanie się 97 konfederatów barskich z Pakości, o których śpiewał Jacek Kowalski, w śmierdzącym bagnie.
Urzędy Prezydenta RP, Rzecznika Praw Obywatelskich, prezesa Narodowego Banku Polskiego i prezesa Instytutu Pamięci Narodowej były ostatnimi placówkami Prawej Polski. Nie mam wielkich złudzeń co do ludzi, którzy teraz, po krótszym lub dłuższym (zależnie od tego, do jakiego stopnia każą im się liczyć z pozorami sondaże i interpretujący je pijarowcy) zajmą ostatnie brakujące im do pełnego zawłaszczenia kraju gabinety. Nie mam złudzeń co do ich systemów wartości, celów i braku skrupułów w ich osiąganiu. Nadchodzi czas drobnych cwaniaczków, „Rysiów” i „Grzesiów”, gardzących „dzikim krajem”, ale nie na tyle, żeby gardzić forsą, jaką da się w nim ukręcić. Drobnych cwaniaczków, gdzieś tam z dala sterowanych przez zagraniczne potęgi, bo przecież geopolityka próżni nie znosi.
Były już takie upadki w naszej historii. Z Bożą pomocą zdołaliśmy się z nich podnieść. Wierzmy, że zdołamy i tym razem. Być może straszliwy znak, który otrzymaliśmy, pomoże nam w tym. Bo nie umiem w sobie skrzesać naiwnej wiary ateistów, że ta tak pełna symboli śmierć nie ma żadnego sensu.
Tekst zamieszczony w najnowszym numerze "Gazety Polskiej" i dostępny również na portalu niezalezna.pl
Inne tematy w dziale Polityka