To nie jest najgorszy film, jaki w życiu widziałem. Zdarzyło mi się zobaczyć jeden słabszy. Też Vegi. Stąd ta zawyżona ocena. O ile pierwszy rozdział filmu rozbudził we mnie ufność, że nie będzie tak źle, że da się żyć, o tyle kolejne nakazały porzucić wszelką nadzieję. Po wyjściu z sali kinowej postanowiłem przestać drwić z Patryka Vegi, a zacząć mu współczuć. Tak po prostu, po ludzku.
Ten film, to jest dramat, ale nie w sensie gatunku, tylko poziomu. Hektolitry absurdalnych scen, w których Patryk Vega — będący również autorem scenariusza — niczym wytrawny slalomista, mija logikę jak tyczki. Nie będę przytaczał przykładów, bo jest ich tyle, że tekst musiałby być dziesięciokrotnie dłuższy. Do poziomu scenariusza, momentami lepionego na ślinę, dostosowują się aktorzy. Film zagrany jest przerażająco słabo, a rola Przemysława Bluszcza to już podchodzi pod sabotaż. W to wszystko wplecione są wątki Starego Testamentu, w których Andrzej Grabowski (jedyny, który się w tej produkcji jakoś broni) robi za współczesnego Mojżesza.
Dostajemy więc nowego „Pitbulla”, ale tego samego Vegę. Patryk jest, ostatnimi czasy, jak król Midas, tyle że na opak — czego się nie dotknie, zamienia w gówno. Popełnia — w sensie intelektualnym — brutalny gwałt na widzach i dręczy kino swoją najnowszą produkcją. Jeśli komuś z Was chodzi po głowie pomysł, żeby wybrać się na ten film, to — uwierzcie mi — szkoda Waszego czasu i Waszych pieniędzy.
Okiem dyletanta: 2/10
Inne tematy w dziale Kultura