Od ponad 20 lat w Polsce zdobyła popularność rola rzeczników prasowych. To rzadziej specjaliści z danej firmy, a częściej byli dziennikarze, którzy zdobyli ciepłą posadkę, kiedy przestali lubić uganiać się za newsami albo uganiali się tak skutecznie, że "prześladowana" instytucja postanowiła zatrudnić ich na etat, w ten sposób pozbywając się z medialnego rynku niewygodnego dla siebie dziennikarza. Po prostu go zakupić... I tak nierzadko były "tropiciel" nieprawidłowości stał się tubą przekazu i grzecznie mówi, co szef instytucji chce, aby społeczeństwo usłyszało.
Nie wolno swobodnie wypowiadać się nie tylko pracownikom ministerstw czy gmin, ale też tramwajarzom, bankowcom czy jaką tam dziedzinę sobie wskażemy. Pracownik firmy, który naruszy powszechną zasadę zakazu wolności wypowiadania się w mediach, dostaje "po łapach" albo od razu znajduje się poza firmą, gdzie pracował. Okazał się nielojalny, jeśli udzielałby wypowiedzi wcześniej nieuzgodnionych z prezesem, dyrektorem czy naczelnikiem - chociaż wypowiedzi byłyby prawdziwe (a zwłaszcza jeśli byłyby prawdziwe i ukazałyby problem konieczny do rozwiązania - zamiast wizerunkowego zamiatania pod dywan). Bywa, iż postawiono by takiego prawdomównego w szeregu zdrajców.
Fajnie posłuchać ciekawie (a zwłaszcza kontrowersyjnie) mówiącego księdza. Jednak normy episkopatu nakładają nadal dość luźny kaganiec w porównaniu z tym, jaki obowiązuje pracowników większości instytucji. Więc zanim podniesie się larum nad zakazem wolności wypowiedzi dla duchownych, warto choć chwilę zastanowić się nad zamordyzmem we własnym miejscu pracy.
Komentarze
Pokaż komentarze (3)