Moje pierwsze zawody balonowe. Pierwsze na poważnie. Przede mną pierwszy wyjazd w teren w roli obserwatora. Od razu z doświadczonym pilotem – wielokrotnym Mistrzem Polski, jednym z najlepszych pilotów balonowych w kraju – człowiekiem instytucją w polskim baloniarstwie – Jurkiem Czerniawskim. Poważne zadanie dla nieopierzonego 16 latka, który ze 3 razy w życiu widział do tej pory balon, w tym dopiero raz z bliska i jeszcze nie miał nigdy okazji lecieć tym ustrojstwem.
Swoją przygodę z balonami rozpocząłem mocno przypadkowo – w Rawie Mazowieckiej, skąd pochodzę i gdzie dorastałem, dzięki staraniom głównie Bożeny Sukiennik, która „balony” do Rawy sprowadziła i Andrzeja Maciejczaka, który „balony” w Rawie organizował, odbywały się początkowo fiesty, a później zawody balonowe. Zawody te nie miały rangi zawodów pucharowych, co usilnie starali się zmienić organizatorzy. Do tego celu potrzebni byli obserwatorzy, a że logistycznie najłatwiej jest zaangażować miejscowych – zorganizowano kurs dla obserwatorów balonowych. Ja na kursie znalazłem się chyba dzięki nudzie, to nuda zawsze nakazywała mi pchać ręce tam, gdzie inni nie chcieli wkładać nawet palców. Ot po prostu chciałem spróbować czegoś ciekawego, a nuż uda się kiedyś takim balonem dzięki temu przelecieć. Jako, że z Bożeną Sukiennik miałem kontakt z racji mojego udziału w pracach rawskiej Młodzieżówki i tematem balonów byłem odrobinę zainteresowany już podczas zawodów w 2000 roku, Bożena zaproponowała mi uczestnictwo w tym szkoleniu. I tak w mroźny styczniowy bądź lutowy sobotni poranek wylądowałem na kursie dla obserwatorów balonowych prowadzonym przez Martę Musiał i Daniela Nowosielskiego – szefa obserwatorów w Polsce.
Skoro się powiedziało „A”, należało powiedzieć również „B”, zatem zanim doszło do zawodów w Rawie Mazowieckiej, dostaliśmy w licznym dość gronie rawskich potencjalnych baloniarzy, angaż na obserwatorów podczas zawodów w Koninie. Z kilkunastu zaproszonych osób na wyjazd do Konina zdecydowaliśmy się w czterech. Sebastian, Czarek znany raczej jako „pirania”, Rafał i ja. W życie polskiego światka balonowego od razu udało mi się wejść z hukiem. Dosłownie. To właśnie musiało towarzyszyć mojemu upadkowi z konstrukcji kosza (nie balonowego, ale tego do gry w kosza), gdy w dzień przyjazdu próbowaliśmy się odrobinę zintegrować z bardziej doświadczonymi obserwatorkami. Upadek skończył się lekką hospitalizacją i po 3 godzinach oczekiwania w remontowanej Izbie Przyjęć Konińskiego Szpitala, z pięcioma szwami na głowie (jak dotąd jedynymi w mojej karierze), z uroczą kokardką na głowie zakrywającą szwy – znalazłem się w samym centrum zainteresowania. Od razu też zdobyłem nowych przyjaciół i nową ksywkę. Piotr Żmudka gdy na mnie spojrzał powiedział tylko, tym swoim, znanym pewnie wielu czytaczom tonem: „Jezus Maria, Józuś – dziecko – a co Ci się stało” i tak już zostało. Zostałem Józkiem, co zawdzięczam właśnie Piotrusiowi.
Nie wiem czy to z litości, czy może z sympatii, a może po to, by zatrzeć we mnie takie niezbyt przyjemne wydarzenie dnia poprzedniego, zdecydowano na mój przydział do Jurka Czerniawskiego. Daniel, który prawdopodobnie dokonywał tego przydziału doskonale wiedział, że Jurek raczej nie trzyma obserwatorów na ziemi i jest spora szansa na to, że uda mi się wsiąść do kosza i tym samym przeżyć coś bardziej emocjonującego niż wizyta na Izbie Przyjęć. I tak w pewien majowy lub czerwcowy poranek 2001 roku odbyłem swoją pierwszą podniebną przygodę „latającą banią”. Najpierw cały ceremoniał rozkładania balonu, podczas którego dość nieudolnie starałem się pomagać Łukaszowi i Timurowi. Jerzy skoncentrowany na wyłożonych przez kierownika sportowego konkurencjach, ale uśmiechnięty i zrelaksowany spokojnie z dbałością o największe detale napełnia swój balon i stawia go do pionu. Raczej bez objawów nerwówki przed lotem, która o czym przekonałem się później, potrafi towarzyszyć wielu pilotom. Rutyniarz to pierwsza myśl, która przychodziła mi do głowy, zwiększając tym bardziej moją obawę o to, by w moich debiutach obserwatorskich nie zaliczyć blamażu. Wszak praca obserwatora polega na tym by obserwować poczynania pilota i w pewnym sensie zachować jego rezultat, patrzeć na jego nieregulaminowe potknięcia i kontrolować co się podczas lotu dzieje, mając na uwadze warunki wyłożonych konkurencji. Tylko jak to robić mając do czynienia z tak doświadczonym pilotem, widząc to wszystko pierwszy raz w życiu na żywo? Na szczęście lot odbył się bez zgrzytów i jakoś udało mi się zaliczyć ten mój balonowy debiut. A sam lot? Wystartowaliśmy w pobliżu industrialnej części Konina i od razu wskoczyliśmy na 1500 metrów w poszukiwaniu odpowiedniego wiatru, aby dojść do wyłożonego celu. Nie muszę chyba nikomu, kto w balonie miał okazję wznieść się w przestworza, mówić, jakie to uczucie zobaczyć nagle Matkę Ziemię z perspektywy wiklinowego kosza zawieszonego na kilku linkach pod kawałkiem szmaty 1,5 km nad ziemią. Ludzi nie widać. Tiry wyglądają jak mrówki, a pola uprawne jak porozrzucane kolorowe kawałki papieru, poprzecinane wstążkami rzek i dróg. Wrażenie niesamowite. Podczas lotu zwłaszcza po zakończeniu wszystkich konkurencji Jerzy pokazał mi wszystkie najciekawsze aspekty latania. Odnoszę wrażenie, że wydłużył trochę lot by „poszorować” odrobinę nad lasem pozwalając mi z bliska zobaczyć i niemal dotknąć wierzchołków drzew. Chwilę później widzieliśmy stado saren pędzących po polu, wyraźnie nie podobał im się dźwięk palnika Aeroklubu Polskiego. Za moment na sąsiednim polu lecąc metr nad ziemią słyszeliśmy wyższe kłosy zbóż ocierające się o dno kosza od spodu. Wreszcie lądowanie – majestatyczne, spokojne, przyjemne – na stojąco – co pozwoliło mi po wyjściu z kosza jeszcze raz zerknąć na stojący balon, w którym przeżyłem swoją pierwszą balonową przygodę w życiu. Później czekał mnie jeszcze chrzest i w bardzo dobrym nastroju powrót do bazy zawodów i pierwsze w życiu starcie z debrieferami. Z tego co pamiętam odbyło się ono bez specjalnych emocji. Na pewno nie wychodziłem z pokoju zwierzeń ulokowanego w starym pałacyku na terenie ośrodka Wityng w Mikorzynie jako ostatni. W teren też nie musiałem wracać, a to już coś. Każdy kto przeżył nocne poszukiwania markera na łące, w burakach cukrowych lub kukurydzy, wie jaka to frajda po zmierzchu. Tak o to przeszedłem przez swój balonowy debiut zarówno w roli obserwatora, uczestnika zmagań balonowych, jak i pasażera tego pięknego i mającego w sobie sporo romantyzmu, statku powietrznego. I tak zrodzony w tamtym momencie sentyment do balonów tkwi we mnie i mam nadzieję, że niedługo uda mi się napisać tego typu relację z mojego pierwszego samodzielnego lotu balonem. Wszystko mam nadzieję przede mną.
Radosław Marciniak
radoslawmarciniak@op.pl
Szczęśliwy tata wspaniałego młodego człowieka...
40 latek z ambicjami i apetytem na życie! Zakochany w książkach wariat bez telewizora!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości