Dopiero dziś dotarło do mnie z całą mocą, jak bardzo samotny byłem przez ostatnie lata. Jak bardzo odpychałem tych, którzy chcieli być przy mnie, gdy nie chciałem, by ktokolwiek na mnie patrzył i jak bardzo zatraciłem się w fałszywym obrazie siebie, jaki przed laty musiałem stworzyć dla swojego bezpieczeństwa.
Kiedy jako 6-latek musiałem wykreować siebie silnego, radzącego sobie, musiałem obronić się przed tym, czego nie chcieli zauważać inni, czego nie widzieli moi rodzice, patrząc nawet we właściwą stronę, zbudowałem w sobie przeświadczenie, że oto ja mały brzdąc muszę mieć wpływ na rzeczywistość i czynniki zewnętrzne, żeby to one nie miały, aż tak przemożnego wpływu na mnie. Wtedy to było nie nazwane jeszcze. Nie byłbym w stanie na tamtym etapie rozpoznać tych emocji, pobudek etc. Ale dziś wiem, że ten ból i żal skłoniły mnie samemu do poszukiwania swojej siły, do brania na siebie roli, jakiej nigdy ten mały, nieco zbyt wrażliwy chłopiec, nigdy nie powinien brać na swoje barki. A jednak gdzieś zawiedli Ci, którzy może powinni mnie w tym odciążyć. Czy dlatego tak bardzo przez palce patrzę dziś na to, że mój Synek ma przedłużone dzieciństwo?
Krzywda wyrządzona przez dorosłych małym dzieciom odbija się w ich psychice przez lata. Nie musi to być trauma związana z jakimś seksualnym bądź fizycznym złamaniem takiego dziecka. Wystarczy, że psychicznie zniszczy się taki młody umysł i malutkie serce na etapie, gdy naturalnym uczuciem jest zaufanie do każdego dorosłego i przede wszystkim wiara w ich mądrość, sprawczość i jakąś nadrzędną rolę nad dziećmi. Wystarczy traktować kogoś jak gówno w dzieciństwie, żeby po latach wciąż z tyłu głowy taki wyrośnięty mały człowiek, wciąż miał gówniane odczucia co do swojej osoby. Można komuś zniszczyć życie na lata brakiem odpowiedniej empatii, brakiem rozsądku i nieprzemyślanym działaniem. Jednak, jeśli działanie jest przemyślane i wredne, złośliwe i nienawistne, to trwale niszczy to psychikę i emocjonalność takiego młodego człowieka. Bo czym mógł taki mały człowiek zawinić wobec dorosłego, że ten go tak nienawidzi?
Czułem tą niechęć, nienawiść przez lata, szybko rezygnując z wizyt w tak niezdrowym środowisku, jeśli tylko nie były w jakiś sposób obowiązkowe, wszak nie da się jako 8-latek nie odwiedzać matki swojego rodzonego Ojca. Babci nie... na to miano nie zapracowała... nie zasłużyła...
Jeśli kogoś szczerze nie cierpiałem przez całe swoje życie - to właśnie jej... może nawet nienawiść była jakąś emocją oddającą skale mojego stosunku do niej.
Dziś do tego doszedł żal... smutek, żal i ogromne rozczarowanie, że widząc ten haniebny wobec małego, bezbronnego człowieka proceder, rodzice nie zrobili nic, by to zmienić, zatrzymać, ukrócić. Do dziś to bagatelizują, wszak, na zdrowy rozsądek to, że mnie babcia nie kochała w dzieciństwie, akcentując moją obcość i niedoskonałość na tle rodzeństwa, to przecież nie może być powód, że tak czy inaczej zachowuje się trzydziestoparoletni, a dziś już 40- letni koń. A jednak sprzężenie tych tematów jest zbyt oczywiste i zbyt niestety mocne... nie można bowiem budować swojej pewności siebie, na tym, że jest się odrzuconym i wyraźnie spychanym do roli podczłowieka, przez kogoś, kto dla moich własnych rodziców jest ważny. I to na tle mojego brata i mojej siostry, którzy są w tym samym czasie noszeni na rękach. I ta cisza ze strony rodziców... pokazuje nie tylko, że nie mam racji, ale też, że ona ją ma... to cicha aprobata, no bo gdyby było inaczej, gdybym był kimś nie tak złym jak ona mówi, to by jakoś na pewno zaprzeczali...
Wstydzę się wielu rzeczy w życiu, najbardziej swojej ułomności, najbardziej swojej słabości, nie dowożenia czegoś i ogólnie braku mocy sprawczej. Wstydzę się i cierpię za każdym razem, gdy tylko nie mogę jakoś wolicjonalnie nagiąć rzeczywistości... jak coś nie idzie po mojej myśli, jak tracę kontakt ze sprawczością.
Bo jestem 6-letnim dzieckiem, które nie potrafi zapanować nad tym światem, który tak mocno nakazał mi się skonfrontować ze sobą... bo zamiast bezpieczeństwa w gronie rodziny, otrzymałem coś koszmarnego w postaci zniszczenia mojego ego, mojej wiary w siebie i osłabienia mojego potencjału... i tak to trwało latami... nie dając mi wystarczającej wiary w siebie, swoje myśli, swoją walkę i możliwość osiągnięcia sukcesu... zabijało to moją kreatywność, twórczość, wiarę w sukces, wypalało mnie wielokrotnie... a ja wciąż nie potrafiłem tego zdefiniować. Skoro dla najbliższego świata byłem całe życie niewystarczający, dlaczego miałoby się to zmienić w warunkach mniej teoretycznie cieplarnianych?
W maju miałem na swojej szyi sznur. W czerwcu również. Gdyby wtedy nastąpił dłuższy okres bez Jasia, to nie tylko tego tekstu by nie było... nie zostawiłbym też na pewno żadnego listu pożegnalnego...
Nie miałem ochoty żyć, oddychać i istnieć. Nie było wystarczająco dużej góry, za którą mógłbym się schować, by nie szpecić świata swoją osobą...
Miałem dość siebie i dość życia... a gdy krzyk rozpaczy wydostał się z mojej piersi... prośba o to, by ktoś pomógł mi zostać po tej stronie rzeki... usłyszałem tylko " weź się za siebie, ogarnij się"... jakby pacjentowi z zaawansowanym rakiem z przerzutami kazać jednym zdaniem przestać chorować... bo tak...
tylko uśmiech Jasia i Jego "kocham Cię tata" były lekarstwem na moją duszę... i ukazały jakikolwiek sens w życiu dalej... nawet nie w tym, żeby czegoś nie ominąć... bardziej strach, że ten młody człowiek, który ma tylko mnie i swoją nazbyt infantylną matkę, może mieć przez moje przejście na drugą stronę jeszcze paskudniejszy start w życie niż ja... a też jest bardzo wrażliwy i być może zniszczyłbym mu tym życie na zawsze...
nie było we mnie nawet krztyny egoistycznej potrzeby życia... wbrew temu co głosiłem przez całe życie, ciesząc się małymi chwilami i nie czując potrzeby odpalania co chwilę fajerwerków...
niewiele osób miało ochotę wyciągnąć do mnie swoją dłoń, jeszcze węższej grupie pozwoliłem na to by była przy mnie... gdy już przestałem wymiotować ze smutku, żalu i rozpaczy... gdy zacząłem znów odrobinę jeść i gdy po kilku dniach niemal spędzonych w ciszy, pod kocem wyszedłem z letargu, bo trzeba było odebrać Jaśka z przedszkola i spełniać swój, wobec niego, obowiązek...
Wstydzę się swoich upadków, a tego szczególnie, bo jestem dumnym człowiekiem i nienawidzę przegrywać... zwłaszcza z własnymi słabościami...
Ale też jestem za te 34 lata swoistej traumy pełen gniewu i żalu, rozczarowany postawą tych, którzy zamiast być mi oparciem i zapewnić mi poczucie bezpieczeństwa, wielokrotnie mnie zawiedli... źle mi z tym, bardzo...
Jestem zagniewany i rozżalony... na kogoś muszę, na siebie byłem przez ostatnie ponad 30 lat, za każdym razem, gdy coś nawet z przyczyn obiektywnych, nie zagrało w moim życiu....
Ci, którzy powinni mnie widzieć, w pewnym momencie nie zareagowali chociaż krzyczałem tu jestem i machałem rękoma, bezpośrednio przed ich twarzami....
Zostawili mnie wtedy gdy miałem 6 lat... i do dziś są przy mnie tylko teoretycznie i bez większej próby zbudowania bliskości i jakiejś poprawionej relacji...
Dla nich bowiem też nie jestem od lat wystarczający... robię same głupoty i jestem niewystarczający... a Oni się tak starali... tyle pracy i pieniędzy wsadzili w mój rozwój... tylko ja byłem tym głupim skurwysynem, który nie potrafił tego jakkolwiek wykorzystać....
Szczęśliwy tata wspaniałego młodego człowieka...
40 latek z ambicjami i apetytem na życie! Zakochany w książkach wariat bez telewizora!
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości