Wśród historyków prawa, czyli znawców tej jego dziedziny, w której zawodowców zawsze można było w Polsce policzyć na palcach dwóch rąk, a teraz pewnie i jedna by wystarczyła, dość zgodny jest pogląd, że po raz pierwszy terminu zbliżonego do "praworządności" użyto w szerokim zakresie na forum międzynarodowym w trakcie Kongresu Wiedeńskiego. Chodzi tu o jego deklarację programową ogłoszoną 8 października 1814r., zawierającą taki ustęp:
"Przekonali się wszelako zarazem, że leży w interesie wszystkich stron interweniujących zawiesić zebranie się ogólne ich pełnomocników aż do czasu, gdzie kwestye, względem których będzie trzeba się oświadczyć, dojrzeją dostatecznie, aby rezultat odpowiadał zasadom prawa publicznego, warunkom Traktatu Paryskiego i słusznemu oczekiwaniu spółczesnych".
Ta deklaracja opóźniająca otwarcie oficjalnej części kongresu była wielkim sukcesem Talleyranda, który przybył do Wiednia jako przedstawiciel kraju pokonanego i zdanego na łaskę "czwórki" zwycięzców Napoleona ( Anglii, Austrii, Prus i Rosji ), aby w niedługim czasie przejąć stery i rozgrywać ten wielki zjazd w interesie Francji. Posłużyła mu do tego formuła "praworządności", która zrobiła we Wiedniu karierę wśród państw i monarchów drugiego rzędu, rozbijając przy tym solidarność owej czwórki. Zapewne ludzie nieco zorientowani co do życiowej drogi i dorobku Talleyranda zastanawiają się co ów geniusz dyplomacji, realizujący zawsze interesy Francji, niezależnie od panującej w niej dynastii, albo ustroju, mógł mieć wspólnego z "praworządnością"? Rzeczywiście nic, o ile ten niemożliwy do zdefiniowania termin, nie był mu przydatny do prowadzonej akurat gry.
We Wiedniu był, bo Talleyrand miał tu trzy główne cele - niedopuszczenie do likwidacji Saksonii, trzymanie Rosji z dala od Warszawy i wyrzucenie Murata z Neapolu. Do realizacji każdego z nich z osobna i wszystkich łącznie, formuła "praworządności" występująca też pod nazwą "zasad prawa publicznego" nadawała się świetnie w tym miejscu i czasie. Zapytany przez Aleksandra, czy można jej użyć w kwestii odbudowy Polski, Talleyrand odparł, że w całej rozciągłości, gdyby się dało odbudować Polskę w jej przedrozbiorowych granicach. Jeśli się jednak nie daje, bo sprzeciwiałoby się to zasadom równowagi europejskiej, to nie. W tym szczególnym wypadku, w sprawie naszego kraju "praworządność" nie miała zastosowania i po dziś dzień nic się nie zmieniło.
Precyzja prawa to wielka wartość i poprawna technika legislacji wyklucza stosowanie pojęć nieostrych, niedefiniowalnych, trudnych do uniwersalnego pojmowania, a podatnych na manipulacje i interpretacje według instrukcji "tak jak my rozumiemy", albo jeszcze gorzej "tak jak mi się podoba". I "praworządność" to jeden z takich właśnie terminów. Niby z grubsza wiemy o co chodzi, ale gdy dochodzimy do kwestii praktycznych, zawsze okazuje się, że praworządny to ten, który akurat może bezkarnie i ma czym komuś przygwiazdolić. Jeśli zatem zupełnie jasny i logiczny zapis ustawy jest wywalany w chaos użyciem czegoś, co prawnicy nazywają klauzulą generalną, czyli praworządnością, zasadami współżycia społecznego, ogólnie pojętym dobrem państwa, europejskim ładem prawnym itd. itp., to znaczy że mamy do czynienia z oszustwem, tyle że nie metodą "na wnuczka", tylko na "niezależnego sędziego", albo "autorytet prawniczy". Ofiarą przy tym pada państwo i spójność jego struktury, czyli to co służy do obrony naszych praw podmiotowych.
Wielokrotnie na tym forum przypominałem dzieło Monteskiusza "O duchu praw", na które owi oszuści z metody "na autorytet prawniczy" zawsze się powołują, a nigdy go nie czytali. Przypomnę tylko, że autor przestrzegał przed "tak straszną władzą sędziowską", że aż wykluczał sens istnienia stałych trybunałów i postulował wybieranie sędziów spośród ludu. Miał rację, bo w systemach opartych na "praworządności" tak rozumianej jak to robił Talleyrand we Wiedniu, czyli użytecznej tylko wtedy, gdy służy oligarchicznym interesom, sędziowie nie służą społeczeństwu, ale samym sobie i swoim mocodawcom, rzeczywiste prawa jednostek zamykającym w szufladzie "populizm", do której nawet zaglądać nie wolno. W efekcie dostajemy panoramę polskich ( i nie tylko polskich sądów ), w których mamy tłumy sędziów "niezawisłych" i "niezależnych", za to ze świecą szukać sędziów uczciwych, sprawnych, kompetentnych i co najważniejsze bezstronnych. Przy czym tego, aby w Polsce sądzili właśnie tacy ludzie - dobrze wyedukowani, bezstronni, osobiście uczciwi i potrafiący szybko rozstrzygać spory swoją sprawnością i przy użyciu posiadanego autorytetu, nikt z rządzących nie postuluje. Bo i po co? Po co nam sądy, w których normalni ludzie mogą załatwić sprawę, albo szukać ochrony? Sądy mają być praworządne, niezawisłe i niezależne, a nie uczciwe, kompetentne i bezstronne. Sąd nie może służyć "populistom" do ochrony ich życia i zdrowia przed pijanym celebrytą za kółkiem, sąd ma dawać kwity, jak komuś z opozycji trzeba przygwiazdolić. Żeby było praworządnie.
A co ma do tego Brzechwa? Na koniec "edukacji przedszkolnej" zainscenizowaliśmy wiersz "Na straganie", a ponieważ przypadła mi rola selera, pozornie łatwa, bo wymagająca tylko wypowiedzenia z zatkanym nosem formuły " a to feler westchnął seler", to jednak niosąca ze sobą konieczność nauczenia się całego tekstu, bo seler jako jedyny odzywał się kilka razy. Także na koniec po pełnym ponurego determinizmu przemówieniu kapusty, która rzekła smutnie: "moi drodzy, po co kłótnie, po co wasze swary głupie, wnet i tak zginiemy w zupie".
Tak prawnicze durnie w togach, przez was zginiemy w zupie. Przy czym w sumie to nie wiem, kto jest większym durniem, czy ci co jak te dwie adwokackie żywe karykatury Gucia i Cezara, z przydanym im na ministra niedojdą, wprost niszczą prawo swoją słynną formułą "nie istnieje", czy ci, którzy im na to pozwalają.
Inne tematy w dziale Polityka