Nie ma chyba bardziej ponurej recenzji rządów Prawa i Sprawiedliwości, niż perypetie z wyłonieniem przez tę partię kandydata na prezydenta. Po ośmiu latach sprawowania władzy, z dwojga urzędujących w tym czasie premierów i kilkudziesięciu osób, które przewinęły się przez radę ministrów, ugrupowanie ocierające się momentami o blisko pięćdziesięcioprocentowe poparcie społeczne, nie jest w stanie wybrać kogokolwiek, mającego już nawet nie tyle szanse na zwycięstwo, ile na wejście do drugiej tury.
Wydawałoby się, że po udanych zdaniem zwolenników PiS, blisko dwóch kadencjach w roli premiera, Mateusz Morawiecki jest naturalnym i niekwestionowanym pretendentem do zajęcia miejsca Andrzeja Dudy. Tymczasem o kandydaturze byłego prezesa rady ministrów nikt w głównej partii opozycyjnej nawet nie próbuje głośno wspomnieć. Dlaczego? Tego oficjalnie nie wiemy, ale zdaje się, że sprawa rozliczeń za "Polski Ład" i wdrażanie obłędnej unijnej polityki klimatycznej, odbyła się "pod dywanem", skąd wprawdzie żadna krew na zewnątrz nie wyciekła, ani obgryzionych kości walczących buldogów nikt opinii publicznej nie pokazał, ale jednak Mateusz Morawiecki wyszedł z niej mocno pokiereszowany. Przy czym całkowicie zasłużenie, bo wspomnienie w jaki sposób rozprawił się z wielce popularną Beatą Szydło, do dziś u wielu ludzi głosujących na PiS w czasach przełomu roku 2015, wywołuje gorzkie wspomnienia i budzi odrazę.
Przeprowadzona w paskudny sposób zamiana premierów, zniwelowała do zera prezydenckie szanse Beaty Szydło, ale nie stworzyła żadnej przestrzeni dla jej następcy. Mateusz Morawiecki szedł po władzę pod hasłem ułożenia stosunków z Komisją Europejską i na tym polu poniósł spektakularną klęskę. Niestety, stało się to przed czym ostrzegali ludzie od podstaw znający istotę działania polskich oddziałów wielkich korporacji. Swemu miejscowemu menedżmentowi zapewniały wprawdzie komfortowe warunki bytu, przenosząc prezesów i dyrektorów w realia materialne, nie znane przytłaczającej większości Polaków, ale w zamian za uległość wobec centrali. Jeśli bowiem w opisie miejscowej rzeczywistości mówimy o kompradorstwie, to jego esencję stanowi w Polsce to właśnie wąskie grono zarządców ulokowanych w naszym kraju oddziałów zagranicznych firm. I były premier, poza retoryką niczym nie różnił się od sobie podobnych, wiedzących, że ich kariery zależą od uległości wobec centrali. Bo uległość wobec obcych ośrodków, zwłaszcza tych w Brukseli i Berlinie, była najistotniejszą cechą rządów Morawieckiego, nigdy i w żadnych okolicznościach niezdolnego do wykrzesania z siebie minimum odwagi dla powiedzenia "nie". W efekcie zostaliśmy straszliwie upokorzeni w ramach walki o KPO, a dyktat dotyczący "kamieni milowych" dał nam wyobrażenie z czym musieli borykać się nasi przodkowie w ostatnim przedrozbiorowym stuleciu. Tyle, że oni działali w o wiele gorszych warunkach, prezentując przy tym niejednokrotnie niebagatelne talenty, odwagę i dumę. Morawiecki zaprezentował tylko postawę, dla której trudno znaleźć odpowiednie określenie, ale staropolska "uniżoność" jest tu słowem właściwym. Przy czym sługa uniżony czasami coś dostawał, my tylko potężnego kopa od niemieckiej frau.
W tych warunkach Naczelnik zorientował się, że kandydatura byłego premiera byłaby wysoce niestosowna. Problem w tym, że nie ma nikogo w zamian, bo cały system doboru ludzi w PiS, eliminował wszystkich, dla których żebranie o własne pieniądze, po to by je rozdać na lewo i prawo ( zwłaszcza od Bugu ), nie było właściwą drogą prowadzenia spraw Polskich. W efekcie po pisowskiej stronie mamy do czynienia już nawet nie z bezrybiem, tylko z bezraczem, gdzie byle skorupiak będzie musiał robić za szczupaka.
Sytuacja w zasadzie nie ma dobrego rozwiązania, skoro przez osiem lat rządów nie udało się zbudować minimalnego autorytetu żadnego z premierów, ani tym bardziej ministrów. Pozostaje poszukiwanie fuksa i liczenie na cudowny finisz "czarnego konia" ( u koni wyścigowych maść "kara" jest rzeczywiście bardzo rzadka ), ale taki wyciągnięty z głębokiego zaplecza kandydat, będzie mógł korzystać wyłącznie ze słabości przeciwników. Tu otwiera się jakaś przestrzeń, bo niezależnie od rozstrzygnięć w obozie rządzącym, wiadomo, że na pewno będzie go reprezentował kandydat głęboko ułomny. To daje jakąś nadzieję, bo sytuacja jest poważna i objęcie urzędu prezydenta przez kogoś z nominatów Berlina, może nas pchnąć w wielki chaos. Szkoda tylko, że w zasadzie, mając jako alternatywę nienazwanego kandydata z PiS, możemy liczyć tylko na to, że tamci sami się powywracają na prostej drodze do zwycięstwa. Tę wprawdzie mają usłaną różami, ale jak wiadomo, nie ma róży bez ognia i w pewnym momencie nawet uśmiechnięty elektorat może zacząć rzucać telewizorami. Na co się zresztą zanosi.
Inne tematy w dziale Polityka