Gdy w 1987r. zdając ustny egzamin wstępny z języka polskiego, na wydziale prawa UW usłyszałem pytanie o satyrę, groteskę i komizm w literaturze polskiej, mogłem podziękować fortunie za jej uśmiech. Zresztą przypuszczam, że każdy podówczas mógł, bo to słownego przestwór oceanu, z którego można było w ramach odpowiedzi wyłowić wszystko, od pereł po wieloryby i to bez większego wysiłku. Każdy mający styczność z Polakami, ich językiem i piśmienniczym dorobkiem, wie jak wielkimi pokładami poczucia humoru dysponujemy. Obawiam się przy tym, że użycie w tym wypadku czasu teraźniejszego jest nieco na wyrost, bo wprawdzie duch w narodzie..., ale nawet jeśli jeszcze jest, to coraz trudniejszy do wytropienia. I ze wszystkich antypolskich trendów kulturowych ponad wszelką miarę promowanych w oficjalnym obiegu, ten jeden jest najbardziej dolegliwy. Germanizacja polskiego poczucia humoru. Jak wiadomo, nasi zachodni sąsiedzi, słusznie zwani Niemcami, od zawsze praktykowali ten rodzaj żartu, nie mogący się obyć bez stosownego przygotowania, czyli popicia dużą ilością piwa, zjedzonego wcześniej grochu z kapustą oraz technicznych rekwizytów, od młotka którym można komuś przytłuc palce, po pistolet, pozwalający na wydobycie komizmu z odstrzelenia komuś głowy.
W ramach tej germanizacji, w czasach walki z dyktaturą Jarosława Kaczyńskiego, objawiła się vis comica niejakiego Arkadiusza Szczurka stojącego na czele grupy kabaretowej posługującej się całym katalogiem żartów, jakie kiedyś wylęgały się w koszarach największej prusackiej twierdzy - Magdeburga. Ów Szczurek, działający na zlecenie poważniejszego protektora dysponującego iście goldingowskim sznytem, zyskał niedawno rangę autorytetu, dostąpiwszy zaszczytu rozmowy z samą Dorotą Wysocką - Schnepf . I choć znajomość tak zwanych polskich kabaretów ostatnich dekad, w moim przypadku jest bardzo pobieżna, to nie mam wątpliwości co do tego, skąd Szczurek czerpie wzorce.
Wprawdzie nie jestem tu miarodajny, bo jako całkowity abstynent podejmowałem próby oglądania popisów estradowych naszych rodzimych gwiazd, albo oglądania współczesnych polskich komedii - na trzeźwo, więc być może publiczność wcześniej przygotowana paroma głębszymi ma inne zdanie, ale w moim przekonaniu te produkcje tylko dlatego nie sięgają dna, bo to o wiele za wysoko. I widać to po Szczurku i jego dokonaniach, tak plastycznie oddających stan intelektualny naszych elit, zapewniających niegdyś, że kultura jest potrzebna, bo nie samym chlebem, po to, aby współcześnie za szczyt swoich potrzeb uznawać gwiazdolenie. Gwiazdolcie sobie, ale nie nazywajcie tego kulturą i sztuką, bo o niej pojęcia nie macie, a z zasobów korzystać nie umiecie.
Te zaś są jako się rzekło ogromne, bo polskie poczucie humoru, wyrosłe na ekstremalnych kontrastach i w zazwyczaj skrajnie ciężkim otoczeniu, jest absolutnym fenomenem. Z jednej strony zuchwałe, nie bojące się "tykać" największych autorytetów, z drugiej nasycone autoironią i obawą przed lichem. Ludowe i dworskie, plebejskie i arystokratyczne - ale zawsze z tym samym wspólnym mianownikiem, śmiać się, bo śmiech to zdrowie, ale nie rechotać, muskać żartem, satyrą, rzadziej kłuć kpiną, ale nie szydzić, a już nigdy ze słabszych lub bezbronnych. I tak było od zarania, bo przecież Kochanowski, Rey, Wacław Potocki, Jan Potocki ( choć nie po polsku ), świetny w swoich komediach Zabłocki, wielki Krasicki, zapomniani Dmuszewski i Bohomolec, to byli twórcy polszczyzny fenomenalnie operujący jej zasobem do wzbudzania owego zdrowego śmiechu. Nie wiem czy jest lepszy kontrast pokazujący o czym mowa, niż komentarz do upadku Napoleona - nadęta oda Lorda Byrona i polski dwuwiersz Aleksandra Fredry - opuściliśmy Paryż z odmiennych pobudek, Napoleon na Elbę, ja zasię do Rudek.
Trwał ten humor w dźwiękach ulicy, warszawskiej, lwowskiej, krakowskiej, wileńskiej, nawet gdy się wszystko waliło, albo gdy za nieostrożnie wypowiedziane słowa groziły kary najcięższe. Kazał sobie swego czasu Wielki Książę Konstanty "znosić z miasta" wszystkie żarty na swój temat, co zresztą wprawiało go w znakomity nastrój, bo nawet taki despota potrafił docenić warszawskie poczucie humoru, także wtedy, gdy rekrutowani ze stołecznych bruków żołnierze słynnego 4 Pułku Piechoty Liniowej "zawinęli" mu w trakcie manewrów bardzo kosztowną szubę.
Ponure czasy PRL też przecież przyniosły arcydzieła komizmu, czasami wręcz niesamowite jak słynny film "Ja Gorę!" łączący w sobie mistrzowski humor "Nie - bajek" Henryka Rzewuskiego, z geniuszem aktorskim Kazimierza Rudzkiego, a w postaci biskupa granego przez Jerzego Wasowskiego łapiący za rękę "Kabaret Starszych Panów".
Wspominając przy tym ów fenomen polskich komedii z czasów PRL, ze scenkami nie do wyparcia z indywidualnego zasobu każdego, kto chociaż raz je widział, zastanawiam się skąd się wzięła ta współczesna katastrofa, niesiona niejednokrotnie przez tych samych ludzi, głównie aktorów, ale też reżyserów jak choćby Juliusz Machulski.
Nie wiem, nie mam pojęcia, skąd to straszne odrzucenie własnej tradycji, skutkujące tak beznadziejnym poziomem produkcji, do tego stopnia nie nadającym się do czegokolwiek, że gdybym był złośliwy, to wszystkim polskim aktorom, kabareciarzom, reżyserom chciałbym życzyć, aby lekarze, prawnicy, hydraulicy i inni rzemieślnicy, jakich spotkają na swojej drodze, wykonywali dla nich usługi na takim poziomie, na jakim oni bawią publiczność. Przynajmniej szybko mielibyśmy spokój.
A różnicę w kulturze, także tej politycznej, między Polską a Niemcami, najlepiej chyba oddaje przykład z pola bitwy. Fryderyk II zwany przez Prusaków wielkim, zachęcał swoje wojska do ataku kijem i okrzykiem "naprzód kanalie, chyba nie chcecie żyć wiecznie". Polski Książę Józef Poniatowski, królewski bratanek i pan wielkich włości, stawał na czele swoich żołnierzy, podkaliskich chłopów i z karabinem w garści i fajeczką w ustach wołał "za mną Bracia!" I dlatego to my wygramy. Ha!
Inne tematy w dziale Kultura