kelkeszos kelkeszos
3267
BLOG

Łukasz Warzecha w jaskini Polifema. O roku 1939

kelkeszos kelkeszos Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 182

Genialna kompozycja homeryckiego poematu, zachowując pełną dynamikę akcji, zmierzającej ku swojej kumulacji w scenach "powrotu króla" na Itakę, pozwala na retrospekcję, gdy Odys w trakcie uczty u gościnnego Alkinoosa, władcy  Feaków opowiada tragiczne dzieje swojego powrotu spod Troi. Spotkało go po drodze wszystko, a gra nieszczęść i powodzeń, o nieznanym wciąż wyniku niosła wszystko, co związane z ludzkim losem, choć siła greckiego bohatera w przełamywaniu fatum, pozwalała mu ostatecznie na osiągnięcie celu. Zanim jednak do niego dotarł, był poddany próbom o wielkiej rozpiętości skali, ale nieodmiennie ciężkim do przełamania, niezależnie, czy chodziło o wyrwanie się z rajskiej wyspy  Kirke, czy z jaskini ludożerczego Cyklopa. Kto wie przy tym, czy porzucenie pięknej czarodziejki, nie było wyzwaniem znacznie trudniejszym. Być może, ale ucieczka z jaskini Polifema była o wiele bardziej spektakularna, a przy tym prawie niemożliwa. Mógł jej dokonać tylko bohater wyposażony w niemal boskie cechy, z których w tym akurat wypadku najważniejszą była przebiegłość, słowo nieco w polszczyźnie strywializowane i niesłusznie zabarwione negatywnie, ale w tym wypadku stosowne, może pospołu z równie niezbędną w jaskini Polifema przemyślnością.

Jednooki gigant, dziki ludożerca był dla Odysa i jego towarzyszy przeciwnikiem w normalnych warunkach niepokonanym. Złapawszy ich w potrzask, jakim była jaskinia z wejściem zakrytym ogromnym głazem, nie zostawił im żadnego pola manewru, ani innej perspektywy poza oczekiwaniem na pożarcie. Na szczęście jak wiadomo z opowieści samego herosa, przeprowadził on misterną grę, wykorzystując swoją przebiegłość, do obrócenia siły dzikiego stwora na własną korzyść. Spitemu winem i śpiącemu Polifemowi, Grecy wypalili oko, a gdy ten sam odsunął głaz, żeby wyprowadzić owce na pastwisko, wydostali się z matni przywiązani do brzuchów zwierząt. Ślepy Cyklop nie był w stanie ich rozpoznać, zdany wyłącznie na zmysł dotyku.

Odkąd w naszym dyskursie publicznym objawiła się silna grupa publicystów, rozważających nasze szanse w 1939r. i kreślących różne warianty możliwych działań władz II RP, pozwalających na uniknięcie wrześniowej klęski, nieodmiennie mam wrażenie, że to zespół bohaterów w odysejskim typie, potrafiących wyprowadzić Rzeczpospolitą z takich właśnie potrzasków jak jaskinia Polifema. Przynajmniej w teorii. Ostatnio, ku mojemu zdziwieniu dołączył do niej kolejny Ulisses, czyli Łukasz Warzecha. Publicysta słynący przecież z dbałości o szczegóły, z badania źródeł, podstaw i potencjałów, czasami bardzo żmudnego. W każdym razie posługujący się szkiełkiem i okiem, a nie przytroczonym do pasa złotym rogiem. A tu bęc - w 1939r. mieliśmy wybór, mogliśmy postępować ze zręcznością linoskoczka, albo przemyślnością Odysa i bez wielkich strat, przebrnąć przez największy kataklizm w dziejach świata, leżąc przy okazji w punkcie, gdzie musiał się on kumulować. Wystarczyło upić Polifema, wypalić mu jedyne oko wcześniej przygotowanym zaostrzonym i rozgrzanym palem, zmusić do odwalenia głazu, wymknąć się z jaskini pod brzuchami owiec, a jeszcze przedstawić się jako "nikt", tak żeby nie był w stanie wskazać innym cyklopom kto go tak urządził. Proste. Gdyby tylko rządziła inna ekipa, a nie durna "sanacja", nieudolnie realizująca i tak nienajlepszą myśl Józefa Piłsudskiego, to wszystko poszłoby inaczej. Były inne opcje, z najważniejszą chyba spośród nich - z Hitlerem na Stalina. Przecież żądania Niemców to nic takiego, w zakresie "korytarza" to tylko powtórzenie postanowień traktatu tylżyckiego, gwarantującego Księstwu Warszawskiemu i Saksonii połączenie przez eksterytorialną "drogę wojskową" wytyczoną przez pruski Śląsk, a sprawa Gdańska to usunięcie chorego statusu "wolnego miasta", też przecież żywcem wyciągniętego z "Tylży", tyle że w XX w. kompletnie nieadekwatnego. Gdańsk był miastem niemieckim, a my mieliśmy Gdynię, więc w czym problem?

Są organizmy, z którymi się nie da negocjować, w sposób jaki czynią to struktury cywilizowane. Podstawą wszelkich umów są bowiem dwa nieusuwalne elementy - równość podmiotów i autonomia woli stron. Tylko wtedy możemy ową wolę swobodnie oświadczyć, czyli zawrzeć umowę. A zatem tak jak Odys nie mógł negocjować z Polifemem, tak my nie mogliśmy zawrzeć żadnego porozumienia z III Rzeszą, bo był to organizm rozumiejący wyłącznie język siły, najlepiej objawiający się rozżarzonym palem w oku. Nie inaczej. Skąd to wiadomo? Mamy w naszych zasobach zapomnianą nieco, a fenomenalną książkę Józefa Kisielewskiego, po raz pierwszy wydaną w 1938r. p.t. "Ziemia gromadzi prochy". Tytuł nieco mylący, ale oddający pierwotny zamysł autora. Chciał napisać książkę o śladach Słowian Połabskich, o tym co w Niemczech zostało po tych plemionach, powtórzyć być może "podróż do Dolnej Saksonii" Jana Potockiego, z tym, że w o wiele bardziej rozbudowanej formule. Wybrał się w podróż i napisał nie o tym, o czym chciał, bo siła obrazów brunatnych Niemiec, pełną parą prących do wojny i to wojny, w której pierwszym, a w perspektywie i głównym celem będzie zniszczenie Polski i szerzej Słowiańszczyzny - wygina autorowi pióro w zupełnie inną stronę od zamierzonej. Zamiast opisywać prasłowiańskie kurhany, przywoływać zapomniane brzmienie nazw miast, jak Roztoka, Wyszomierz, Strzałów, rejestruje obrazki z codziennego życia kraju, stającego się jedną wielką machiną wojenną, ze społeczeństwem przygotowanym i do wyrzeczeń i do zbrodni. Bo to państwo, w którym panuje ersatz. Nie ma normalnego chleba, tylko z dodatkiem trocin, a przy tym nie wolno sprzedawać świeżego, bo taki ludzie zbyt szybko zjadają. Nie ma zwykłych wędlin, ani mięsa, czekolady, benzyny, masła, a nawet butów. Wszystko jest ersatzem, bo kraj idzie na wojnę i przed niczym się nie zawaha, mając tak wytresowane społeczeństwo. 

W swojej wędrówce spotyka Kisielewski Polaków mieszkających w Niemczech. Tam gdzie tworzą zwarte grupy, na przykład na Pomorzu, są poddani potężnej presji germanizacyjnej, z takimi ograniczeniami, jak choćby konieczność uzyskiwania administracyjnych pozwoleń na ślub w obrębie tej samej etnicznej społeczności. Z likwidowaniem wszelkich przejawów życia społecznego, przypominających, że ludzie ci nie są Niemcami.

Kończąc swoją niesamowitą opowieść, która przed wojną zdążyła jeszcze zrobić w Polsce furorę, a na autora ściągnęła śmiertelnie groźne niebezpieczeństwo, któremu zdołał umknąć, wskazał Kisielewski niemal z dzienną precyzją moment, w którym Polska zostanie przez III Rzeszę napadnięta. Przewidział właśnie lato 1939r., ostatniego, w którym liczba niemieckich poborowych jeszcze rosła, i ostatniego, w którym nastawiona na tryb wojenny gospodarka niemiecka, była w stanie się jeszcze rozwijać, bez zaspokajania podstawowych potrzeb ludności.

A mityczny "zachód"? Ten panicznie się bał Sowietów, skądinąd słusznie. W 1920r. o mało tam nie wmaszerowali, a my sami, powstrzymawszy ich, przylepiliśmy temu zwycięstwu opartemu na racjonalnych przesłankach łatę "cudu". I "zachód" nie chciał powtórki. Widząc jak uzbrojony jest Stalin, nie wierzył, aby Polska była w stanie go powstrzymać, a zatem za Polską nie mogła istnieć militarna próżnia powersalskich Niemiec, z silną partią komunistyczną ( której zniknięcie pod rządami Hitlera Kisielewski opisuje szczegółowa, jako zjawisko fenomenalne ). Fatum.

Nie mieliśmy manewru, nie udawajmy że polskie władze mogły grać z jakąś finezją. Nie mogły. Pójście z Hitlerem na Stalina było niemożliwe z tysiąca powodów, także tych pozostających w głowach Polaków, a może zwłaszcza tych. Łatwo jest dziś udawać Odysa i omawiać genialne pomysły jak wygrać z ludojadem, bez strat. Łatwo się przesuwa masy ludzi palcem na mapie, krytykując tych, którzy musieli to robić w konkretnym miejscu i czasie. II Rzeczpospolita była poważnym państwem, działającym od początku do końca w koszmarnych warunkach zewnętrznych i trudnych wewnętrznych. Upadła, bo zwaliły się na nią dwa najbardziej mordercze i najpotężniejsze mechanizmy zagłady, jakie zna historia ludzkości. Znalazła się w potrzasku między nimi i nie było w tym żadnej winy Polaków. Cieszyłbym się, gdyby po tylu cierpieniach, po tylu latach upokorzeń, jakimi musieliśmy opłacić to znalezienie się w jaskini Polifema, odzyskawszy w końcu własny kraj i zrobiwszy wiele by był dobrym miejscem do życia, obecne elity, działając w warunkach cieplarnianych w porównaniu z tymi przedwrześniowymi, nie zaprzepaściły tego dorobku.

kelkeszos
O mnie kelkeszos

Z urodzenia Polak, z serca Warszawiak, z zainteresowań świata obywatel

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (182)

Inne tematy w dziale Kultura