Teoria trójpodziału władzy zyskała we współczesnych demokracjach liberalnych charakter dogmatu i nie ma w tym niczego zaskakującego, zważywszy na nieskończoną obłudę współcześnie rządzących. Ponure oligarchie podające się za oświecone elity muszą w konstruowaniu pozorów państwa prawa odwoływać się do doktryn zwalczających tyranię i samowładztwo, a za taką od samego zarania uchodzi teoria Monteskiusza. Jej kariera, choć w doktrynie prawa zawrotna, budzić musi największe zdumienie, zwłaszcza w obliczu spełnienia przepowiedni samego autora "O duchu praw", przewidującego, że jego dzieło będzie powszechnie powoływane, natomiast w bardzo niewielkim zakresie czytane. Tak też się stało, bo to lektura długa i nudna, wbrew powszechnemu przekonaniu po większej części dotycząca plemiennych, zwyczajowych praw Franków Salickich i Rypuarskich, zajmująca dla osób zainteresowanych wykpiwanymi dziś "sądami bożymi", a przy tym daleka przecież od naukowości, operująca głównie anegdotą, a nie ustalonymi faktami. A jednak - dzieło Monteskiusza stało się podstawą teorii o trójpodziale władzy, wywracającej do góry nogami postrzeganie kwestii stanowienia i wykonywania prawa, a skutecznie maskującej istotę każdej władzy, dającej przy tym alibi dla jej nadużyć w systemach pseudorepublikańskich, czyli takich w jakich mamy nieprzyjemność funkcjonować. Paradoksalnie przy tym, autor "O duchu praw" zdawał sobie sprawę, że z punktu widzenia praw podmiotowych jednostki najgroźniejszą władzą jest ta sprawowana przez sądy, dlatego wbrew powszechnemu mniemaniu wcale nie postulował wyodrębnienia oddzielnej klasy sędziów, przeciwnie kwestionował w ogóle zasadność istnienia stałych trybunałów, słusznie przewidując, że prędzej czy później wymkną się spod kontroli, wyradzając się w najgorszy instrument opresji. Myśl tę rozwinął potem Józef De Maistre, który w swoim świetnym i niestety kompletnie dziś zapomnianym dziele "O Papieżu" wprost stwierdził, że w systemach republikańskich, sędzia wydający wyrok w ostatniej instancji, ma nad podsądnymi władzę absolutną. Tak właśnie - władzę absolutną. Jego wyrok nie podlegający już zaskarżeniu ostatecznie przesądza los osób, których dotyczy.
Trudno tu cokolwiek dodać, poza tą jedną uwagą, że wobec tak wielkiej mocy rozstrzygnięcia sądowego, chcielibyśmy aby wydawała je osoba kompetentna, uczciwa i sprawiedliwa. I to jest właśnie istota klęski jaką ponoszą współczesne społeczeństwa w wojnie z kastami prawniczymi. Te bowiem odwołując się do Monteskiusza, zupełnie przy tym nie znając jego postulatów dotyczących sądów, ubzdurały sobie, że sędziowie powinni być niezawiśli i niezależni. Być może, ale pomylono tu skutek z przyczyną. Z punktu widzenia społeczeństwa republikańskiego niezależność i niezawisłość sądów nie jest żadną wartością samoistną, te przesłanki są tylko środkiem do celu jakim powinny być sądy kompetentne, sprawiedliwe i uczciwe. Osoby stające przed majestatem wymiaru sprawiedliwości muszą mieć pewność, że sprawujący go w imieniu Rzeczpospolitej sędzia ma wiedzę i kwalifikacje moralne, a przy tym jest bezstronny przy wyrokowaniu. Tylko tyle. To w jaki sposób został do wymierzania sprawiedliwości powołany, w ogóle nie ma znaczenia, jeśli zachowuje wskazane cechy.
W naszych realiach nastąpiło ciężkie złamanie zasady kompetencji i bezstronności sądów, na rzecz ich niezależności od jakichkolwiek form nadzoru, czy społecznej kontroli. To nieuchronnie, zgodnie z przewidywaniami Monteskiusza musiało doprowadzić do zniszczenia sprawiedliwości sądów, złożonej na ołtarzu budowania "władzy sądowniczej" oderwanej od jakiejkolwiek zależności od wyborców. W efekcie, co też jest naturalne - ta "straszna władza sędziowska" jak ją określał autor "O duchu praw" właśnie tę "straszność" wszystkim zademonstrowała. Sędziów nie dotyczy prawo stanowione, mogą mieć prywatnych więźniów, bezkarnie niszczyć majątki, likwidować przedsięwzięcia gospodarcze i społeczne, nie ryzykując najmniejszej nawet odpowiedzialności. A nie, przepraszam, ryzykując - wtedy kiedy wyrok będzie nie pomyśli tych, realnie rządzących. Bo nie ma proszę Państwa żadnego trójpodziału władzy. Ta jest zawsze jedna i niepodzielna, polega wyłącznie na możliwości wydawania, i realizowania rozkazów. Ustawy to rozkazy powszechne, adresowane do ogółu, decyzje administracyjne i wyroki sądowe to rozkazy adresowane indywidualnie. Nie ma znaczenia jak ten system jest realizowany technicznie, to tylko akcydentalia, można sobie to nawet nazywać "trójpodziałem". W istocie - zawsze tak było i inaczej być nie może władcą jest ten, kto ma imperium, czyli moc wydawania i egzekwowania rozkazów. Jeśli imperium znajduje się w rękach ogółu obywateli, wszystko jest w porządku, gdy przesuwa się w ręce tyranów, czy oligarchów, niezależnie jakie tytuły noszą - premierów, przewodniczących, komisarzy, prezydentów, czy sędziów, o żadnej wolności i prawach podmiotowych jednostki mowy być nie może. Właśnie doczekaliśmy takich czasów, w których nawet pozory imperium zostały nam odebrane, a cała władza znajduje się w rękach tych, skutecznie operujących łomem, pałą i kajdankami, ze stosowną "bumagą" na podkładkę, zaopatrzoną w szumne pieczątki i podpisy "niezależnych i niezawisłych" sędziów. Szkoda, że nie mądrych, uczciwych i bezstronnych.
Inne tematy w dziale Polityka